Artykuły

Zło wcielone w mistrzowskich grach

"Niebezpieczne związki" Hamptona nie są dramatem na miarę "Ryszarda III", ale to nie znaczy, że tej - z pozoru błahej - sztuki nie należy wystawiać albo że nie wydaje się ona dramatyczna. To zależy w dużym stopniu od inscenizatora, reżysera, od tego - jak się tę powieść sfilmuje lub wystawi: ów dramat namiętności i szalonej, karkołomnej gry uczuć i namiętności. O tę właśnie - karkołomną - grę tu idzie. O nią przede wszystkim.

Inscenizatorzy teatralni traktują "Niebezpieczne związki" powstałe przecież na kanwie głośnej powieści Choderlosa de Laclosa jako utwór o wyrafinowanej grze między markizą de Merteuil a Valmontem, której konsekwencją jest lawina nieszczęść, jakie spadają na pozostasłych bohaterów wplątanych w nieludzką zabawę tych dwojga, głównie zaś na panią de Tourvel, Cecylię i kawalera Danceny. Jedynie matka Cecylii Volanges, a szczególnie ciotka hrabiego de Valmont - pani de Rosemonde - stoją raczej na uboczu, aczkolwiek nieobojętnie. Dostrzegając toczącą się wokół grę, ten splatający się coraz bardziej węzeł, jednakże mimo niepokoju nie przeciwdziałają biegowi wydarzeń, nie robią nic, jakieś abuliczne, bierne, niemal śnięte. A dlaczego? Dlatego, że ich namiętności nie biorą w tym udziału - są obserwatorami, nie zaś udziałowcami owej gry.

Wniosek, jaki się stąd nasuwa jest taki, że tylko ci, których namiętności są zaangażowane, działają aktywnie, obojętnie w jaki sposób, ale ich silne emocje popychają do działań. Dlatego matka Cecylii, jak i ciotka Valmonta grają robra. w pół urywanego, niepełnego, bez Cecylii i markizy, a więc same nie wiedzą w co, podczas gdy reszta towarzystwa wiedzie dalej niebezpieczne gry zupełnie innego rodzaju.

Analiza mechanizmów zła, grzechu - o tyle śmiertelnego, że prowadzącego dosłownie do śmierci - stanowi podstawową treść "Niebezpiecznych związków". Zamysł, plan, który powstaje w głowie markizy de Merteuil i który przedstawia hrabiemu de Valmont, wciąga i pochłania aż cztery ofiary, z hrabią - jej współudziałowcem - włącznie. Czyni to jedynie po to, aby o n - pokonując innych - pozwolił, ku jego zdumieniu, dać się pokonać markizie. Tak więc jedynie ona, będąc autorką szalonego planu, sama, zda się przewidzieć jego konsekwencje. Rzecz jednak w tym. że nawet najbardziej przebiegły strateg nie jest w stanie przewidzieć absoiutnie wszystkiego do końca: nieprzewidzialnego ruchu albo też deetalu, który staje się nieoczekiwanie ostrzem śmiertelnym dla samego stratega, który ów sztylet chował w mankiecie dla innych. Stąd też markiza de Merteuil staje się - nieprzewidzianą - piątą cfiarą własnych - złych zamiarów. W ostateczności przegrywa z tym, z czym walczy - z czystością i potęgą uczuć jako kategorią moralną. De Valmont umierając wyznaje, że kochał w swoim życiu jedynie panią de Tourvel.

Dziś "Niebezpieczne związki"nawet w wersji Hamptona ubrane w osiemnastowieczny kostium - należy (lub można) odczytywać nie w kategoriach naruszania zasad etyki wiary. Lecz jako zespół - zwykły, ludzki, mianowicie: zespół LoveIace'a i Cassanovy w męskim i żeńskim wydaniu, a także - już poza owym "zespołem" - jako najbardziej może okrutny hazard walki z innymi ludźmi, pokonywanie ich - aż do ostatniego ciosu. Takim zabiegiem posłużył się Vadim w pierwotnej ekranizacji "Niebezpiecznych związków", zanim powstała sztuka Hamptona i tak właśnie postąpił Hampton w ćwierć wieku później, kiedy sztukę tę konstruował wedle słynnej powieści. Wierny temu zamysłowi pozostał Jan Buchwald przenosząc sztukę Hamptona na scenę Teatru Poiskiego we Wrociawiu.

Wystawił ją finezyjnie, lekko, tak jakby ta inscenizacja nie nastręczała mu najmniejszych kłopotów. Jakby wszystko od dawna było ustalone, jasne: kompozycja sceny, ruch postaci, tempo, sposób gry wszystkich, łącznie z komparsami.

W inscenizacji Buchwalda na plan pierwszy wybija się to, co jest kluczowe u de Laclosa i Hamptonn: balansująca na śmiertelnie niebezpiecznej krawędzi gra markizy de Merteuil - dla potwierdzenia własnej woli, własnej wartości, dla chęci absolutnego zwycięstwa, absolutnej dominacji w każdej z życiowych sytuacji, które ona przemienia każdorazowo w gry, a szczególnie w tę najniebezpieczniejszą - grę namiętności i uczuć. Tu Merteuil musi bezwzględnie wygrywać, triumfować, to jej żywioł! Pod tym względem de Valmont jest bardziej czysty, mniej pazerny. On jest tylko Lovelace'm, Casanovą, tylko tyle: chce zdobywać, zdobywać i jeszcze raz zdobywać - bez zaplanowanych gier ostatecznych, gier śmiertelnych.

W inscenizacji Jana Buchwalda duet Merteuil - Valmont jest osią spektaklu, wokół którego rozgrywają się pozostałe wątki, nader ważne i krążą pozostali bohaterowie, siłą gry tych dwojga wikłani w akcję dramatu. Konstrukcja spektaklu przypomina rondo: akcja rozwija się dość szybko, nabiera gwałtownego tempa i równie gwałtownie gaśnie.

W grze namiętności, narzuconej przez markizę, nie ma pauz, przerw, jej gwałtowność, pobudzana przez niepewność i niepokój, narzucają tym samym przyspieszenie akcji i to właśnie podsuwa rozwiązania inscenizacyjne, aby iść, wręcz biec za markizą tempem jej intryg.

Teresa Sawicka i Jerzy Scheybal w rolach protagonistów spektaklu - jako mistrzowie gier nie tylko miłosnych - są równocześnie mistrzami gry aktorskiej wvsokiej próby. Dawno w teatrze nie ogłądałam czegoś równie dopracowanego, pełnego - w formie i wyrazie. Dawno nie widziałam, aby ktoś w tak mistrzowski sposób operował warsztatem, jak Sawicka, grając niemal bez przerwy przez bite dwie godziny każdym ułamkiem twarzy, gestem, ruchem, nawet kostiumem. Tak -kostiumem. Kostium trzeba przede wszystkim umieć nosić, co już dziś jest rzadkością w teatrze - mimo że to nada! konieczne - po wtóre trzeba wiedzieć, jak z niego korzystać, w roli, w sztuce, słowem - jaki zeń robić użytek w spektaklu. Teresa Sawicka jest brawurowa pod każdym względem: klasy, warsztatu, formy, rozumienia do perfekcji swej roli i znaczeń, jakie w sztuce niesie. Szczerze mówiąc - to postać markizy de Merteuil stanowi zasadniczą osnowę całej sztuki. W mniejszym stopniu, ale tylko w odrobinę mniejszym, udaje się to Jerzemu Scheybalowi. Jedynym, choć istotnym potknięciem aktora w roli de Valmonta jest brak kontroli nad nią od początku do końca, inaczej niż w przypadku Sawickiej, która na moment nie spuszcza oka z granej przes siebie postaci. Natomiast Jerzy Scheybal w chwili, kiedy zakochuje się w pani de Tourvel, nadal pozostaje Casanovą, mimo iż nim będąc - w tym momencie powinien ustąpić, zmienić się - zgodnie z prawdą sztuki i psychologii. Poza tym rola wiedziona jest po mistrzowsku, więc tym bardziej szkoda, że Scheybal ze swego kunsztu sam odrywa sebie nielichy kawałek. Szkoda, naprawdę.

Z innych ról - wielka kreacja Igi Mayr jako pani de Rosemonde. Gdzie dziś zobaczy się takie aktorstwo, operujące wyłącznie formą, wspaniałe, finezyjne, odrzucające cechy własnej osobowości, łącznie z własnym chodem, gestykuiacją, brzmieniem własnego głosu. Iga Mayr tworzy panią de Rosemonde jako zupełnie nowego człowieka poza własną osobą - jakąś nową postać, z którą nie ma nic wspólnego - ona, Iga Mayr, z imienia i nazwiska, zamieszkała we Wrociawiu przy ulicy i tak daiej.

Dalej - rola pani de Tourvel, a w niej Kamila Sammler, aktorka młoda, także dysponująca już niemałym warsztatem. Jakże przekonująca w swym uniesieniu miłosnym, a przy tym, jakże subtelna, piękna, taka, jaką powinna być ta postać - zmysłowa i zarazem niewinna.

"Niebezpieczne związki" Hamptona są rodem, duchem z osiemnastowiecznej literatury, ze słynnej powieści. Powieść i sztuka traktują o grze miłości i śmierci i wobec -tego forma aktorska i sceniczna muszą tu być najważniejsze. I właśnie są. Stosownie do zamierzeń reżysera Buchwalda Jerzy Juk-Kowarski przysposobił scenografię: przestrzeń sceny okala ciemna ściana z trzema otworami, po bokach i pośrodku, tak, by ruchy bohaterów w tej krzyżówce fałszu, obłudy i namiętności mogły być swobodne, by postacie - stale zaniepokojone - mogły na siebie nachodzić, zaskakiwać, zderzać się ze sobą. Te otwory, to pułapki, rozmaite niewiadome - wynik kolejnych posunięć markizy de Merteuil.

Żeby już do końca o wszystkim, co dobre w tym spektaklu: kostiumy Zofii de Ines-Lewczuk. Mimo że w ogólnym rysunku osiemnastowieczne, to jednak odrealnione, szmaciarskie, tandentne. Przez to śmieszne. Bo też ten tragizm w "Niebezpiecznych związkach" jest, tandetny i poniekąd śmieszny przez swój żałosny wymiar. Tak pomyślany kostium (niezbornośc kolorów, detali, chaos kawałków zszytych byle jak) z jednej strony podkreśla destrukcję niebezpiecznych gier, z drugiej zaś odbiera im patos, sprowadzając właśnie na poziom szmaciarski ludzką duszę, ubabraną w tandetnych, mimo że okrutnych grach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji