Artykuły

Przeżyć własnego trupa

"Choinka u Iwanowów" w reż. Bogdana Hussakowskiego w PWST w Krakowie. Recenzja Pawła Głowackiego w Dzienniku Polskim.

Aleksandr Wwiedienski, hazardzista tak fundamentalny, że honoraria przegrywał na długo przed ich uzyskaniem, a poza tym właściciel mieszkania, w którym nie miał zupełnie nic - nie cierpiał muzyki i nie mógł odwrócić wzroku od ciemności, ale nie tej zwyczajnej. Nie umiał odwracać głowy od ciemności ostatniej, bez końca, co zawsze przychodzi po wiadomym finale. Charms, jego druh z awangardowej grupy literackiej OBERIU, i ilustratorka książek dla dzieci Alisa Peret, wiedząc, że wielbi śmierć, podstępem zaciągnęli go na koncert. Na "Requiem" Wolfganga Amadeusza Mozarta.

Z każdą nutą bladł coraz potworniej. Oczy otwierały się szerzej i szerzej. Chciał uciec, ale nie mógł. Nie mógł odwrócić głowy. Wreszcie z gardła wyszedł szept. "Co to jest? To Śmierć! Po coście mnie tu przyprowadzili? Puśćcie mnie! Mam wrażenie, że śpiewają requiem dla mnie". Charm był spokojny. I bezwzględny. Rzucił lodowato: "Możliwe". Bo jak prawie wszyscy w tamtej sowieckiej Rosji przełomu lat dwudziestych i trzydziestych - Charms dobrze wiedział, że przyszło oddychać w czasach i miejscu, kiedy i gdzie właśnie requiem jest muzyką łatwą, przerażająco łatwą. Najłatwiejszą.

Piszę o tym, gdyż nonsensownej, groteskowej, do nieprzytomności upstrzonej stylistycznymi fikołkami literatury OBERIU nie da się istotnie pojąć bez tej ciemnej podszewki, bez świadomości, że wtedy każdy, tak na wszelki wypadek, sam sobie swoje requiem gwizdał od rana do rana. I taka też jest "Choinka u Iwanowów" Wwiedienskiego, co ją jako dyplom aktorski w krakowskiej PWST Bogdan Hussakowski wyreżyserował. Zdumiewająco lekkie pomieszanie wszelakiej maści "jajcarstwa scenicznego" z lękiem nieusuwalnym i bliskim jak koszula ciału. Tak wiernym, że aż się go lubi i życia bez niego wyobrazić sobie nie sposób.

Tak więc w mieszkaniu, w którym niczego nie było - Wwiedienski nie cierpiał muzyki i cierpiał z miłości do ciemności bez końca. Na scenie u Hussakowskiego jest tylko potężna pustka z białą, żeliwną wanną w środku. Za chwilę świąteczną kąpiel weźmie gromada dzieci niejakich Puzyriewów. Nie byle jakie to smyki. Owszem, jest Pietia, roczny chłopczyk. Ale za chwilę do wanny wlezą: Misza, 76-letni chłopczyk, oraz Dunia, dziewczynka 82-letnia. I tak tu będzie ze wszystkim. Świat na opak, postawiony na łbie, groteskowo powyginany. Dzieciarnia się raduje, bo jutro choinka. Będą prezenty, słodycze i dużo ciepła na świecie! Radują się, ale niańka Adela się nie raduje. 32-letnia dziewczynka Sonia wyraźnie przesadza z erotyzmem, a tego Adela nie lubi. Bardzo nie lubi, więc siekierą odrąbie Soni głowę. Nie, jutro jednak nie będzie dużo ciepła na świecie... Od tego opowieść się zaczyna. Od trupa. Co zresztą później nie przeszkodzi trupowi wstać i gadać.

Jak dalej fabułę streścić? Jak przedstawić planetę nonsensownych cudów? Lepiej dać spokój. Za to pierwszy raz z przyjemnością uczynię to, czego nigdy nie czynię. Przepiszę afisz. Maciej Skuratowicz, Marta Gortych, Dagmara Mrowiec, Marcin Kalisz, Marta Malikowska, Piotr Sieklucki, Aneta Wirzinkiewicz, Katarzyna Misiewicz, Konrad Kosecki, Dominik Nowak, Dominika Markuszewska, Adam Szarek, Hubert Bronicki, Andrzej Rozmus oraz Tomasz Cymerman. Studenci Hussakowskiego - cudowny plankton nonsensów Wwiedienskiego! Przepisuję ich nazwiska równo, albowiem właśnie równość aktorska tutaj zdumiewa najmocniej. Są niczym doskonale zwarte tryby w wybijającym godziny zegarze, o którym wciąż informuje głos z offu.

Każdy gra wiele postaci, które w istocie nie są postaciami. Wszyscy grają wszystkich i wszystko, by w efekcie być nikim i niczym. I bardzo dobrze! Jest groteska wysokiego sądu, jest groteska domu wariatów, jest groteska kąpiącej się dzieciarni, jest groteska egzekucji, jest groteska pies i groteska żyrafa, groteska stójkowy i groteska sekretarz, groteska drwale i groteska świńskie prosię, wreszcie jest i groteska trup nieudany. Tak, bardzo dobrze, iż są nikim i niczym, bo przecież Wwiedienski nie potrzebował w teatrze postaci pełnokrwistych. Potrzebował świata sterczącego na głowie, gdyż świat sterczący na głowie był o całe niebo oszalałej scenicznej iluzji normalniejszy, niż dookolny świat pełnokrwistych cieni, bez wytchnienia wyszeptujących ciemne nuty Mozarta.

Hussakowski po raz kolejny dowiódł, że gdy reżyser dyplomu zaniecha epatowania nas swymi inscenizacyjnymi fanaberiami - to zaniechanie to niezmiennie ocala studentów. Do końca więc był dyskretny. Pozwolił wybrzmieć potężnej pustce, białej wannie, siekierom, czarnym kulisom i cudownemu planktonowi nonsensu. Wszystko zaczęło się od nieudanego trupa Soni, trupa, który wstał i gadał, by po gadaniu na powrót się położyć. Tak się zaczęło, a później już jakoś poszło. Plankton przebrnął przez świat stojący na głowie, przez iluzję ociekającą wszelkim nieprawdopodobieństwem, przebrnął - by być jak Sonia. W finale giną wszyscy. Jest tak, jakby każda z marionetek Wwiedienskiego skutecznie zanuciła sobie swoje requiem. Głos z offu informuje, że zegar jest już martwy. I wstają do oklasków. Ale to nie studenci - to wciąż ów cudowny plankton. Trzymając w palcach czerwone róże - biją nam brawo delikatnie. Marionetkom jest już chyba lżej. No bo jak inaczej? W końcu każda przeżyła własnego trupa. I cóż z tego, że tylko w teatrze, dojmująco dyskretnym teatrze Hussakowskiego? To dużo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji