Artykuły

Pan jest poważnym człowiekiem!

Z JERZYM STUHREM Gentlemanem Roku 2009, o poczuciu humoru, ekshibicjonizmie i strachu przed upokorzeniem rozmawia Ewa Sułek

Jaka była pana pierwsza myśl, kiedy dowiedział się pan, że kłoś chce przyznać panu tytuł Gentlemana Roku?

- Każdy ma swoją definicję gentlemana. Dla mnie jest to ktoś, kto zachowuje się przyzwoicie i nie ulega modom. Jest sobie wierny - najpierw w małych rzeczach i przyzwyczajeniach, a później w coraz to większych - w ideałach, obowiązkach. W moim wypadku dochodzi do tego też odpowiednie zachowanie względem kobiet.

Tradycyjne - jak otwieranie im drzwi?

- To należy do moich przyzwyczajeń. Ale Gentleman przede wszystkim uznaje w kobiecie partnera. Może wydaje się to banalne, ale myślę, że jest to ważne. Gentleman dostrzega kobiece wdzięki i nie są mu one obojętne, ale to spostrzeżenie zachowuje dla siebie. Przez całe życie starałem się nie sprawić żadnej kobiecie dyskomfortu, nawet kiedy pragnienia całkowicie opanowywały moje myśli. I chodzi tu o dyskomfort w każdej sferze kontaktów. Tyle. No więc gentleman... musi zachowywać się przyzwoicie, psiakość!

Zachowywać, czy też ubierać?

- Z tym jest kłopot. Jestem aktorem, a aktorzy tak często zmieniają kostiumy, że w życiu prywatnym mają zwykle do nich awersję. Są oczywiście pewne normy. Długoletnie sprawowanie funkcji urzędnika państwowego, czyli rektora krakowskiej PWST, przyzwyczaiło mnie do mundurka. Proszę na mnie spojrzeć - nie jestem w pracy, a chodzę w marynarce, która stała się moim podstawowym strojem. Lubię też dyskrecję. Źle znoszę wszelkie przejawy afiszowania się modą. Zawsze wolę być dwa kroki z tyłu. Traktuję ubiór jako coś koniecznego i nie popisuję się awangardowością.

Długo przebywał pan w kraju, który jest bardzo podatny na kaprysy mody...

- We Włoszech ma się wspaniały przeglgd mody - od strojów awangardowych po dyskretne. Wolę te drugie. Poza tym nie interesują mnie marki. Zostałem wychowany w systemie komunistycznym, w którym marki nie liczyły się zupełnie. Teraz widzę, że młodych ludzi bardzo to pasjonuje. Jak sobie coś kupię, to córka zawsze spogląda na metkę!

Nie lubi się pan przebierać w życiu prywatnym, bo ma pan tego dosyć w zawodowym. Czy w innych sferach też pan stawia wyraźną barierę pomiędzy tymi dwoma światami?

- Nie zawsze się to udaje... Właściwie to udaje się bardzo rzadko. Tak już jest, że ludzie odczytują mnie przez moje role. To zawsze stwarza pewien dyskomfort. Kilka miesięcy temu, w Houston w Stanach Zjednoczonych, z lotniska odebrał mnie polski konsul honorowy, znakomity lekarz, pan Wojciechowski. Opiekował się mną przez trzy dni. Gdy odwoził mnie na lotnisko powiedział: zupełnie inaczej sobie pana wyobrażałem. Pan jest poważnym człowiekiem! A ja na to: a pan wyobrażał sobie, przepraszam, kogo?

Tylko niech pan nie mówi, że wodzireja...

Wodzireja nie, ale śmiesznego, zgrywnego człowieczka. Zawsze mam poczucie, że aby pokazać siebie takiego, jakim naprawdę jestem, muszę się mocno napracować. Żeby ktoś przestał wyobrażać sobie mnie na swoje upodobanie i żeby dostrzegł moje cechy prywatne. Kiedy patrzyłem na tego konsula, od razu widziałem, że to poważny człowiek. On na mnie musiał się przez kilka dni napatrzeć.

Czy pana książki są próbą pokazania widzom, że nie jest pan wodzirejem czy Maksem z "Seksmisji"?

- Wszystkie moje cztery książki są próbą pokazania tej innej twarzy, tego, co jest w moich myślach, jaką mam opinię o świecie, co mnie nurtuje jako człowieka. Jedne są bardziej osobiste, drugie, jak ostatnia, są opowieściami o mojej rodzinie, przemyśleniami z różnych okresów mojego życia. Chciałbym, aby prostowały mój wizerunek.

Z książek wychodzi portret poważnego faceta. Podobnie jak konsul byłam przekonana, że przy ich lekturze będę umierać ze śmiechu. A tu nic z tego! Jak jest z pana poczuciem humoru?

- Właściwie, mówiąc metaforycznie, coraz częściej śmieję się do siebie, do wewnątrz. Ostatnio do późna w nocy pisałem mój nowy scenariusz i jedna scena tak bardzo mnie rozśmieszyła, że chichotałem sam do siebie jak wariat! Aż żona zainteresowała się, co się dzieje w sąsiednim pokoju. Jakiś czas temu zauważyłem, że zdarza mi się śmiać przy oglądaniu filmu w innych momentach niż reszcie widowni. Czasem mam obawy, że to, co mnie śmieszy już nie śmieszy młodych. Bo poczucie humoru zmienia się wraz z pokoleniami. Nawet szybciej niż pokolenia. Wystarczy, że spojrzę na moich studentów - jest między nimi różnica kilku lat, a już co innego ich bawi, mówią innym językiem. Ale myślę, że nadal istnieją niezniszczalne archetypy humoru.

Co jest dla pana takim archetypem?

- Charlie Chaplin. Moja wnuczka się śmieje, moja córka się śmieje i ja się śmieję. Czyli istnieje wspólny mianownik w poczuciu humoru, tylko trzeba na niego trafić. Dowcipy, które są przynależne pewnemu czasowi w ogóle trzeba odpuścić. One nie uruchamiaja poczucia humoru młodych.

A humor rodem z PRL? Młode pokolenie go nie unika...

- Tak, ponieważ można go przerobić w absurd. Trzeba tylko uważać, żeby nie umiejscawiać zbyt wielu szczegółów w tamtej epoce, bo one nie dla wszystkich będa rozpoznawalne. Natomiast, gdy się wydobędzie sam absurd, głupotę, zadufanie, to może funkcjonować. Myślę, że należy wydobywać groteskę, a nie realia, nie to, kto komu chciał wtedy dowalić. Poczucie humoru to skomplikowana sprawa. I niewdzięczna, chociaż nie do końca, bo śmiech widowni jest najpiękniejszym prezentem, jaki twórca może otrzymać.

Dlaczego krytyka nie ceni komedii?

- Krytyk przystępuje do oglgdania filmu bardzo spięty. On musi go ocenić, a to szalenie zmienia punkt widzenia. Kiedy ja zasiadam w jury i ogladam film, myślę: Boże, żebym tylko jak najszybciej wyrobił sobie zdanie! Bo za chwilę będziemy dyskutować i ja muszę tego bronić lub atakować. I już mój ogląd jest skażony. Krytycy chowają w sobie głęboko poczucie humoru, bo muszą wyłapać, jaka jest ideologia, czemu to służy. Dowcipy im wtedy ulatują. Pragnołbym, żeby na moim filmie widzowie śmiali się beztroskim, wspaniałym śmiechem. To by było moje największe zwycięstwo.

Podejmuje pan właśnie taką próbę. Uchyli pan rąbka tajemnicy?

- Właśnie powstaje scenariusz do mojego kolejnego filmu. Uchylić rąbka można, jak się jest już pewnym. Są jednak pewne etapy w życiu twórczym: najpierw zachłyśnięcie się pomysłem. Tak jak z kobietą...

...podobno miłość mija po trzech latach...

...tak, jak się o nią nie dba... Ale wracając do tematu - po zachłyśnięciu przychodzi okres niepewności - czy to ma sens? Jest się wtedy bardzo samotnym. Nikt człowiekowi w tej fazie nie pomoże. I ja chyba jestem właśnie w tym momencie - krok do przodu, dwa do tyłu, pół do przodu, trzy do tyłu. Czuję, że coś mam w rękach i nie chcę popełniać błędów i ich mnożyć. Jestem bardzo ostrożny. Scenariusz miał być oddany we wrześniu zeszłego roku, a do tej pory jest tylko połowa. Niepewność, która towarzyszy każdej zmianie jest ogromna. Skreślić fragment jest łatwo ale wymyślić, czym go zastąpić, już nie. Potem jest ostatni okres, w którym trzeba stać murem za swoim pomysłem. Tak jak w związku - kiedy stoi się nie tylko za sobą, lecz także za swoją kobietą.

Pisanie przychodzi panu z łatwością?

- Jako osoba rozpoznawalna nie mam komfortu pisarza i nie mogę wyjechać i zamknąć się przed światem na miesiąc. Nie mogę sobie na to pozwolić i to mnie gniecie - że robię coś, a chciałbym robić w tym momencie co innego. I tak mam całe życie.

Całe życie robiąc coś, chciał pan robić co innego!?

- Całe życie musiałem robić kilka rzeczy naraz.

Kiedy pojawiła się decyzja o zajęciu się reżyserią filmową?

- Przy tak dużym obciążeniu aktorskim jakie ja miałem, począwszy od lat siedemdziesiątych, potem w latach osiemdziesiątych - pełne apogeum, a w dziewięćdziesiątych jego kontynuacja, przychodzi pewna refleksja. Zrozumiałem, że odpowiedzialność aktora jest tylko częściowa. Narasta chęć wypowiedzenia się, opowiedzenia innym o sobie. Myślałem: chcę coś powiedzieć, a nie mogę. Przyszedłem, zagrałem, zapłacono mi. I co? Ludzie często nie wierzą w to, o czym właśnie mówię. Uważają aktorów za bogów kina. A tak wcale nie jest. Oni są po prostu wystawieni na pierwszą linię. Ci, którzy naprawdę tworzą, są za nimi schowani. To ci, którzy biorą za dzieło odpowiedzialność. We mnie pojawiły się siły, chęci i potrzeba wypowiedzenia się. Przekroczyłem więc Rubikon i postanowiłem zrobić wszystko sam.

Czy stres, jaki się pojawia przy takiej odpowiedzialności, nie jest czasem za wysoką ceną?

- Kiedy zaczynałem reżyserować mój pierwszy film, Kieślowski rzucił mi mimochodem pewną uwagę. Nie rozumiałem jej na początku. Powiedział: uważaj, bo ta forsa, co ci dadzą na film, będzie ciążyć. Miał rację. Dostałem parę milionów złotych. A czy mój pomysł wart jest parę milionów? A co, jeśli to jest głupie? Co, jeśli się nie uda? Te myśli nie pozwalają spać w nocy. Trzeba strasznie walczyć ze sobą, żeby je pokonać. Ale to jest właśnie cena odpowiedzialności. Odpowiedzialności, która też jest cechą gentlemana. Gentleman nie znosi powiedzenia: tylko krowa nie zmienia poglądów. Bardzo to wygodne. Jak w polityce. Wyborcy wyrzucają posłowi: panie, mówiłeś pan wczoraj co innego! A taki na to: tylko krowa nie zmienia poglądów... To ja bardzo dziękuję za takiego gentlemana!

A jaka jest satysfakcja z własnego filmu?

- Nieporównywalnie większa. Filmy, w których grałem, zapominam.

Nawet, jeśli to były filmy kultowe?

- Też. To nie ma znaczenia. Może, jak ktoś ma inną pamięć. Moja mi na to nie pozwala. Z resztą nawet dla higieny psychicznej wolę to z siebie wyrzucić.

Pisząc własne scenariusze też pan "wyrzuca z siebie"?

- Chciałbym, żeby to, co teraz piszę, było bardzo osobiste. Ale to jest kosztowne.

Dlaczego?

- A jakby pani musiała się codziennie obnażać, nie będąc striptizerką? Albo ekshibicjonistką?

Podobno w każdym aktorze jest coś z ekshibicjonisty...

- Jest, tylko z tą małą różnicą, że ekshibicjonista lubi się rozbierać, a ja nie bardzo. Ale też to robię, choć dużo mnie to kosztuje. Jeżeli efekt artystyczny przeważy koszty mojej walki ze sobą, to dobrze. Ale jak ocenić efekt artystyczny, kiedy on się jeszcze nie narodził, a ja już muszę biegać na golasa? To jest to ryzyko, że się rozbierzesz, a ludzie powiedzą: król jest nagi!

A czy ekshibicjonizm aktorski nie wynika z charakteru osób, które decydują się na ten zawód?

- Moje długoletnie obserwacje nie potwierdzają tego. Spotykałem bardzo różnych ludzi, którzy wybierali zawód aktora. Często byli to ludzie bardzo zakompleksieni. Ilu tchórzy widziałem, którzy grali wspaniale bohaterów! Ilu introwertyków, mających problemy z wyrażeniem uczuć, którzy na scenie kochali zabójczo... Pierwiastek narcystyczny jest w każdym człowieku, bo każdy staje rano przed lustrem i robi sobie fryzurę po to, żeby wyglądać ładniej, a nie brzydziej, prawda? Przynajmniej według jego pojęć estetycznych. Otóż ten pierwiastek u aktora jest na pewno bardziej wystawiony na próbę. Bo całe życie siedzi się przed lustrem w garderobie, a potem wychodzi przed publiczność, która myśli sobie: przytył. Albo: schudł. Albo: zestarzał się... Prawdziwi

artyści teatru czy filmu wychodzą na scenę czy plan, żeby autentycznie się męczyć. Znam naprawdę wielu aktorów, którzy nie lubią grać. Ja też nie lubię wychodzić przed publiczność. Tę moją mękę widać. Jeżeli ją pokonam, to wtedy rodzi się coś wartościowego. A ci, którzy tylko chcą się podobać, w moim rankingu nie mają wysokich pozycji. Nawiązuję tu do słynnego zdania Konstantego Siergiejewicza Stanisławskiego: chodzi o to, żeby kochać sztukę w sobie, a nie siebie w sztuce. Tylko, że to trudne jest. I niewdzięczne.

Sztuka to duże słowo. Komu oceniać, czy to, co robimy jest sztuką, czy jedynie nam się tak wydaje?

Amerykanie mają pewne rozróżnienie: entertainment i art (rozrywka i sztuka). I nie wsadzą art do entertainment. A u nas to wszystko jest groch z kapustą. Dzisiaj zwykłym ludziom trudno jest rozróżnić, kto tworzy sztukę a kto tylko występuje. Dla mnie aktorzy serialowi i aktorzy teatralni to są dwie inne kategorie.

Może oceny aktorów serialowych nie są do końca sprawiedliwe. Seriale rządzą się własnymi prawami i nikt nie wymaga od aktorów, aby dali z siebie duszę.

- Zgadza się. Wręcz zbyt wyraziste potraktowanie zadania jest tępione. Najlepiej się nie wychylać, tak, żeby scenarzysta, który jeszcze nie wie co z postacią będzie za tydzień, nie mógł jej uśmiercić albo wysłać na Malediwy. Ja wiem, jak się tam gra. Tylko nie chce mi się tego robić.

Pan ma tę wygodę, że jak się panu nie chce, to pan tego nie robi. Ale młody aktor nie może sobie pozwolić na taki luksus. Tymczasem szybko pojawia się odpowiednia nalepka na jego czole, odpowiednia szuflada...

- Mówi pani do człowieka, który sam przez to przeszedł. Tylko w innym wymiarze - jeszcze gorszym. Kiedy kończyłem szkołę zrobiłem w telewizji program rozrywkowy "Spotkania z balladą". Nagle wszystkie estrady Polski stanęły przede mnq otworem. Pieniędzy: TYLE! Ale w pewnym momencie pomyślałem: stop. Zrobiłem dziesięć programów i odszedłem dobrowolnie. Nie chciałem być estradowcem. Umiałem to robić, ale zrozumiałem, że przecież tego nie planowałem. Planowałem teatr. A i tak jakoś tak dziwnie skończyło się na filmie... A chciałem podążać drogą Tadeusza Łomnickiego. Jak wróciłem z Opola, noszono mnie na rękach. Pamięta pani "Śpiewać każdy może...?" Przyszedłem rano na próbę i starszy aktorz teatru wzigł mnie na bok i powiedział: Jurku, nie wypada... Nie wypada, żeby aktor Teatru Starego takie wygłupy robił...

Co pan wtedy poczuł?

- Pieśń przeszła do historii. Ale musiałem się zdecydować. Bo jako gentleman jestem wierny swoim zasadom. Na dobre i na złe. Zerwałem z estradą. Ciach! Jednym cięciem. Młodzi aktorzy mają taki sam wybór.

A czy udział w reklamach nie jest też powrotem na "estradę"?

- Ja to traktuję jako środek, dzięki któremu przejdę do kolejnego stopnia wolności twórcy filmowego. Pisarz sobie usiądzie i sobie napisze. Film to machina - pieniądze, układy... A ja swój film chciałbym sam wyprodukować. Pienigdze z reklamy może mi na to pozwolą.

Prawdziwy z pana człowiek- orkiestra! Będzie więc pan scenarzystą, reżyserem i producentem. Aktorem również?

- Jak już wspominałem, ten film będzie dosyć osobistą wypowiedzią. Więc kto to ma, cholera, za mnie zrobić? Bogusław Linda? Muszę sam być swoją twarzą. W ten sposób zresztą zawsze pojmowałem aktorstwo w moich filmach. Po drugie chciałbym, żeby to była komedia. Wiem, że we mnie jest jeszcze siła aktorstwa komediowego, że umiem to robić. A nauczyć aktorstwa komediowego jest bardzo trudno. To się nie udaje w szkole. Trzeba mieć poczucie humoru w sobie. Poza tym jak piszę scenariusz już wiem, jak to zagram, ale trudno to wytłumaczyć nie tylko drugiemu aktorowi, ale przede wszystkim tym, którzy mają dać na to pieniądze. Mam zagrać im przed biurkiem? Przyznam, że już i tak bywało! I dopiero jak to zrobiłem, słyszałem: no, aaa! Nie mógł pan tak od razu powiedzieć? Miałbym wielką radość z tego, gdybym już nigdy przed żadnym biurkiem nie musiał siedzieć i żadnemu urzędnikowi ani żadnej pani redaktor tłumaczyć, co ja chcę zrobić. Podeprę się więc sobą, swoim synem i paroma innymi aktorami, którzy wiedzą, co to jest komedia.

Role powstają z myślą o konkretnych aktorach?

- Nie mogę się z tego wyzwolić, mimo że Kieślowski zawsze mnie przed tym przestrzegał. Mówił, że zamykam sobie pewne pola wyobraźni. Nie zawsze myślę o konkretnym aktorze, czasem po prostu o kimś znajomym. Jednak najczęściej jest to aktor i od razu mi się wtedy łatwiej pisze i widzę postać wyraźniej. W scenariuszu, który właśnie powstaje parę osób jest już obsadzonych.

One o tym wiedzą?

- Ooo, nie! Za chytry lis jestem! Musiałem powiedzieć jednej aktorce, bo była w ciąży i chciałem wiedzieć, czy będzie do dyspozycji w danym okresie. I już słyszę w wywiadach o jej nowej roli! Już gra!!! A tak to jest, że wszystko się może zmienić. Toteż staram się nie powtarzać tego błędu.

O czym będzie pana film?

Będzie pewną podróża sentymentalną.

W przeszłość?

- Tak.

Daleką?

- Daleką.

Pana dzieciństwa?

- Też.

Kraków?

- Raczej niezidentyfikowane miasto. Kariery, urzędy, stanowiska, wydarzenia historyczne -ze względu na nie pojawi się w tle Warszawa. Ale wolałbym, żeby to było zawieszone, niezdefiniowane.

Uniwersalne?

- Nie, raczej środowiskowe. Nie miejsce będzie miało znaczenie, a środowisko. Inteligencja.

Będzie więc pan sobie sam sterem, żeglarzem, okrętem. Ale na to długo pan pracował. Pamięta pan czasy przepychanki?

- Kiedy byłem młody chciałem się przepychać łokciami. Ale jakoś nie mogłem się na to zdobyć. Tak jak na to, żeby prosić o role. Pamiętam, jak byłem młodziutkim aktorem w Teatrze Starym grano wspaniały spektakl Wajdy - "Biesy". Wierchowieńskiego grał Wojciech Pszoniak. Odszedł do Warszawy i potrzebne było zastępstwo. Byłem na scenie od roku i pamiętam, jak strasznie chciałem dostać tę rolę! Chodziłem na te "Biesy" cały czas, tak ogromne wrażenie robiło na mnie to przedstawienie. Marzyłem o roli, ale nigdy nie podszedłem do Wajdy i nie powiedziałem: panie Andrzeju, ja chcę to zagrać.

To Wajda podszedł do pana?

- Długo się zastanawiał, miał kilka kandydatur, ale w końcu wybrał mnie. Przez dziesięć lat to grałem. Ale proszenie kojarzy mi się z żebractwem, z upokorzeniem. A ja jestem strasznie wyczulony na upokorzenie, bo mój zawód jest temu bliski. Mówi się o wzlotach, szminkach i pawich piórach. Ale ile aktor się wstydu naje, jak się o nim źle mówi... Pienigdze są mi potrzebne po to, żeby nie zostać nigdy upokorzonym. To moja zasada gentlemańska na życie. Zawsze płacę za siebie sam.

A zasady fair play? Jak je pan rozumie w swoim zawodzie?

- Jedną zasadę przejgłem od Krzysztofa Kieślowskiego. On mi zawsze powtarzał: reżyser to bardzo niebezpieczny zawód. Ma władzę nad ludźmi. Jeżeli wymyślę efekt artystyczny, który w jakikolwiek sposób mógłby być dyskomfortem lub mógłby skrzywdzić czy upokorzyć wykonawcę, to ja z tego efektu rezygnuję. Wielu reżyserów się tym nie przejmuje uważając, że sztuka sankcjonuje wszystko. A nie sankcjonuje. O efekcie artystycznym za chwilę zapomnisz, widząc pięćdziesiąt filmów miesięcznie. O upokorzeniu nie zapomnisz nigdy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji