Artykuły

...tyle co zeszłoroczny śnieg?

Pepa Singer, córka karczma­rza z Bronowic, znała "cały Przybyszewski" (patrz "Wese­le" Wyspiańskiego). Ale kto dzisiaj czyta Przybyszewskiego? Gdy Przybyszewski miał z Berlina przenieść sią do Krako­wa witał go mój ojciec w "Ży­ciu" entuzjastyczną publikacją pierwszych przykładów jego utworów (napisanych w oryginale po niemiecku) i peanem ku czci, pióra najwybitniejszego z ówczesnych poetów, Kazimie­rza Tetmajera. Ale ktu dzisiaj wznawia cykl powieści Przybyszewskiego kto do wczoraj wystawiał jego dramaty? Przy­byszewski jako autor licznych utworów do czytania i na scenę został zapomniany doszczętnie i, jakby się mogło zdawać, bez­powrotnie.

A jednak autor "Dzieci Szata­na" jest wciąż żywy w literac­kiej świadomości wykształco­nych Polaków. Nie czyta się Przybyszewskiego, ale wie się wiele o Przybyszewskim, nie tylko z sugestywnych wspom­nień Boya o "smutnym szata­nie". Mnożą się monografie i eseje o tym fenomenie arty­stycznym, omawia się szeroko jego życie, twórczość i teorie literackie, i nie widać tym pra­com końca. Herman, Helsztyń-ski, Morstin, Wyka, Kolbuszewski, Taborski, Greń ... kto na­stępny? Renesans modernizmu, nowe zainteresowanie się lite­raturą dekadentyzmu uczyniły nieuchronnym coś w rodzaju "powrotu Przybyszewskiego", także jego powrót na scenę, choćby tytułem eksperymentu. Zaczęło parę rzutkich teatrów terenowych, przyszła kolej na Warszawę.

Ujrzeliśmy w Sali Prób Te­atru Dramatycznego - salka na sto osób - "Śnieg", utwór napisany w r. 1903. Inicjatywa, w tym wąskim zakresie, godna uznania - dla widza war­szawskiego Przybyszewski - artysta głośny w świecie, z wy­piekami na twarzy śledzony on­giś z widowni od Polski do Czech, od Niemiec do Rosji - jest bardziej egzotyczny niż ja­kikolwiek inny dramaturg z naszej literackiej przeszłości. Pochwalić wiec należy inicjatywę, choć doświadczenie nie jest zbyt budujące. W przekonaniu widza warszawskiego autor "Śniegu" zapisać się musi jako mimowolny parodysta dramatu modernistycznego, pisarz, któ­rego od Strindberga, przyja­ciela a później wroga, dzieli dystans większy niż Ziemię od Księżyca. Są momenty, w któ­rych widzowi może się przy­pomnieć realistyczny dramat w stylu Rittnera. Ale tylko mo­menty. Zwycięża bezapelacyj­nie poczucie samoośmieszania się autora, przypomnieć się może "Na ustach grzechu" Magdale­ny Samozwaniec, gdy po scenie snuje się Lokaj, a z głębin śniegu przywleka widmowa Makryna, zwiastunka śmierci połowy bohaterów sztuki (grają te role Stefan Wroncki i Irena Górska).

Bohaterami sztuki jest czwo­ro osób, oznaczonych imionami, zebranych w rodowej wsi Ta­deusza. Ich duszne perypetie są dla nas anachroniczne, śmieszne w realiach i psychologii. Kon­frontacja z współczesnym my­śleniem wypada druzgocąco. Bawi nas ów Tadeusz, wyższy duch, którego żre tęsknota za czymś nieznanym, nie uwodzi Ewa, kobieta-sfinks (na kobietę-wampira moda przyszła później), wyzwolona z miesz­czańskiej moralności, niecier­pliwi szlacheckie dziecię, pro­stolinijna Bronka, zakochana w mężu, i nudzi Kazimierz, smu­tny rezoner, zakochany w Bronce. Ich konflikty nie tylko zwietrzały, ale stały się farsowe lub przerodzone w intelektual­ną taniochę. A na siłę robiony nastrój prowokuje do nieopano­wanych odruchów: a przestańcie-że wreszcie z tym śniegiem!

A jednak na Sali Prób "Śnieg" budzi uśmiech, ale nie budzi wesołości. Jest zatem re­żyseria Ignacego Gogolewskiego sukcesem, albo ściślej: czy jest celna czy też chybiła?

Nic łatwiejszego niż zrobić ze "Śniegu" parodię, zagrać z błazeńskimi minami i dodatka­mi, podkreślającymi "przybyszewszczyznę". Turlalibyśmy się ze śmiechu, słuchając au­tentycznego tekstu, upstrzonego przez reżyserskie muchy. Tylko dwa przykłady. Mówi Kazi­mierz ("ironicznie"): "Mam dosyć tych głupich, próżnych sa­miczek pawich, które grają ro­lę demonów i pieprzą ją mo­zolną i niesmaczną żonglerią temperamentu i namiętności, dosyć tych maślankowatych i ckliwych aniołów natchnienia. Och, wierz mi szmerze, strasz­nie zmęczony jestem tymi Epipsychidionami, połowami i po-łowiczkami dusz męskich"; a Bronka: "I mówiłeś, żeś za dumny, za czysty, by najlżejszą myślą pożądania skalać panią domu twych praojców i żonę brata twego?", na co Kazi­mierz: ,,Mówiłem - i to jest całą treścią mej duszy". Jak tu nie kpić? Tylko po co?

Można by też zagrać "Śnieg" z przemyślanym szacunkiem dla stylu i epoki sprzed trzech ćwierci wieku. Nie wiem czy scena dzisiejsza wytrzymałaby ciśnienie takiego spektaklu. Choć nie przeczę, że chciałbym zobaczyć np. ,,Złote rano" (nie "Śnieg") w interpretacji akto­rów, pracujących metodą Stanisławskiego.

Gogolewski nie poszedł ani drogą groteski ani drogą rekon­strukcji. Wynikła z tego je­dnak połowiczność i tę połowiczność chcę wytknąć. Kształt przedstawienia nie jest harmonijny. Z jednej strony Wojciech Duryasz i Zbigniew Zapasiewicz poszli w kierunku grania serio - zwłaszcza Zapa­siewicz zrobił wszystko, by ure­alnić i uczynić znośnym dla widzów melancholika - Kazi­mierza (nowa wielce udana rola tego wybornego aktora); z drugiej strony sporo biednemu autorowi dodano (trochę też od­jęto, ale to dobrze). Zofia Pietrusińska przystroiła obu panów w jakieś fontazie i żaboty, choć jednocześnie Tadeusza wsadziła w cholewy (co zabawnie kon­trastowało z jego metafizyczny­mi westchnieniami). Reżyser nadał sztuce żwawe tempo (ca­łe przedstawienie trwa, bez an­traktu, niespełna półtorej go­dziny), ale nie bardzo wiem czemu kazał Bronce całować Lokaja w rękę i czemu prze­rywniki pomiędzy aktami wy­pełnił wokalistyką - zgoda świetną - ale kłócącą się z kli­matem sztuki, wprost prze­drzeźniająca: jest to chwyt za­bawny, jednak nieczysty. W ich warunkach, pociągane w dwie przeciwne strony, nie wie­działy obie panie obecne w sztuce czy pójść na parodię czy na stylowość: i podczas gdy Maria Wachowiak była w roli Ewy demoniczna, fatalistyczna i powłóczysta, Janina Traczykówna zagrała prostoduszną a histeryzującą Bronkę realisty­cznie i z dystansem trochę zbli­żonym do akcentów komedio­wych.

Jak więc grać dzisiaj Przybyszewskiego, jeśli się chce spot­kać z jego sztukami? Nie jestem reżyserem, nie wypróbowywałem recept. Wydaje mi się je­dnak, że należy go grać poważ­nie, bez dolepiania mu wąsów, skoro miał własne. Dawno za­uważono wpływ Przybysza na Witkacego. A Witkacego wie­my jak grać: z powagą, reali­stycznie; wtedy ujawnia się najmocniej teatr realistycznego absurdu. Tak zagranego Przybyszewskiego chciałbym zoba­czyć i usłyszeć. Wtedy dopiero będziemy naprawdę wiedzieć czym jest dziś dla nas "cały Przybyszewski".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji