Artykuły

Po cichu

Truizmem jest stwierdzenie, że sztuki Czechowa traktują o samotności. Niemal wszyscy bez wyjątku bohaterowie jego sztuk cierpią na brak zrozumienia, brak zakorzenienia w otaczającej ich rzeczywistości. Równocześnie przy całym swoim osamotnieniu są śmieszni. Nie zasługują na pogardę, ale pozostają śmieszni - być może tutaj właśnie zawiera się cały tragizm Czechowa. Jednak sposób w jaki Maciej Prus przedstawił to osamotnienie i tę śmieszność w swojej trzeciej, najnowszej realizacji "Wiśniowego sadu" sprawia, że nie jest to inscenizacja ani tragiczna, ani poruszająca. Jest po prostu nudna.

Teatralne kino nieme

Pierwszy problem w odbiorze spektaklu wynika ze scenografii, która, owszem, wielkiej jest urody jednak nie najlepszą akustykę Sceny im. Bogusławskiego rujnuje w sposób więcej niż skuteczny. Po prostu nic nie słychać. Scenograf Borys Kudlicka pomniejszył pudło sceny zabudowując ją od góry. W efekcie zamknął aktorów w czymś na kształt skrzynki pogłosowej. Każde wypowiedziane słowo, niezależnie od możliwości głosowych wykonawców, dociera do widza nieznośnie zniekształcone. Niestety, czechowowską dramaturgię buduje głównie dialog. Jego teksty prawie w ogóle pozbawione intrygi, do kina niemego zupełnie się nie nadają i doprawdy trudno zadowolić się tutaj samymi doznaniami estetycznymi.

Czechow samotny

Drugi problem "Wiśniowego sadu" jest nieco subtelniejszej natury i wynika bądź z błędnej koncepcji reżysera, bądź z jej braku. Fakt pozostaje faktem - nikt tutaj z nikim nie rozmawia. Nikt nikogo nie słucha i przez blisko dwie i pół godziny nikt się z nikim nie spotyka. Teoretycznie ma to swoje uzasadnienie w tekście. Samotność, zagubienie - wszystko to prawda. Tylko że u Czechowa dialog jest. Zaś fakt, że dla bohaterów sztuki niewiele zeń wynika, że po prostu nie potrafią się zrozumieć - to już zupełnie inna rzecz. U Prusa aktorzy to wolne elektrony. Nic się między nimi nie wydarzy. Trudno więc oczekiwać, by cokolwiek wydarzyło się na widowni - to przelewanie pustego w próżne. Aktorzy nie reagują na siebie wzajem, widzowie nie reagują na aktorów. Prosty rachunek.

Każdy sobie

I tak dochodzimy do sprawy trzeciej - aktorstwa. Jako się rzekło - w "Wiśniowym sadzie" Macieja Prusa nikt nikogo nie spotyka. A skoro tak, skoro aktorzy programowo pozostają na siebie głusi, to trudno oczekiwać, by stworzyli naprawdę pełne postaci.

Najgorsze, że to mogły być doskonałe role. Poza ewidentnymi obsadowymi pomyłkami w osobach Karoliny Dryzner (Ani) i Joanny Kwiatowskiej-Zduń (Waria), które od pierwszego do ostatniego aktu pozostają zupełnie mdłe, obsada "Wiśniowego sadu" wydaje się być idealnie dobrana. Teresa Budzisz-Krzyżanowska

jako Raniewska, Gajew Englerta, Łopachin Artura Żmijewskiego i Szarlotta Anny Chodakowskiej - trudno o lepszych aktorów. Ale to nie ich trzeba winić. Ze swojego zadania wywiązali się na tyle, na ile pozwolił im reżyser, który w tym wypadku wykazał się kompletnym brakiem teatralnego słuchu. Może przez to jego "Wiśniowy sad" brzmi głucho. W każdym sensie tego słowa. Fatalna akustyka, fatalne relacje sceniczne, gdzie każdy gra sobie. Tu nikt nie fałszuje, raczej dyrygent nie wie, co czyni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji