Artykuły

Piętno złudzeń

"Tannhäuser" w reż. Achima Thorwalda w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Adam Czopek w Naszym Dzienniku.

Na scenę Teatru Wielkiego wrócił po 42 latach wagnerowski "Tannhäuser". Niestety, nie da się żadną miarą porównać obu przedstawień. Za tym z 1967 roku stoją giganci polskiej sceny operowej, by wspomnieć Antoninę Kawecką, Stanisława Romańskiego albo Roberta Satanowskiego. Czy po latach z równym wzruszeniem będziemy wspominać tę nową inscenizację?

Reżyser podał, że u podstaw jego inscenizacji leży spojrzenie na życie Wagnera, artysty walczącego z tradycyjnymi formami i ścierającego się ze społecznymi sądami i normami. I wszystko by się zgadzało, gdyby nie fakt, że "Tannhäuser" powstał w 1845 roku, a więc w momencie, kiedy Wagner był na początku swojej burzliwej drogi życiowej, podczas której - wiele lat później - dowiódł zresztą, że faktycznie walczył ze skostniałymi formami w sztuce i muzyce, a normy społeczne są o tyle dla niego ważne, na ile służą zaspokojeniu jego potrzeb. Można więc powiedzieć, że założenia nie do końca mają pokrycie w faktach. Sama inscenizacja niczym nie zaskakuje i niczym nie dziwi. Całość poprowadzona została bardzo tradycyjnie w każdym wymiarze. Reżyseria zrywa ze średniowiecznym klimatem na rzecz przeniesienia akcji w XIX wiek, w czasy wyznaczające określone wartości moralne, z nakazów których chce się wyrwać tytułowy bohater, miotający się między uczuciem czystej miłości a cielesnymi rozkoszami w ramionach bogini Wenus. Jednak traktuje całość zbyt powierzchownie i jednowymiarowo.

Niezbyt podobała mi się pierwsza scena w grocie Wenus. Reżyser, nie dość że nie potrafił zagospodarować scenicznej przestrzeni, to na dodatek zniweczył swoimi działaniami jej niezwykły klimat. Nie pomogła nawet interesująco zrealizowana scena bachanalii. Zresztą ta scena to najsłabsze ogniwo całej inscenizacji również pod względem muzycznym. Na szczęście drugi akt (w biało-czarnej tonacji) wypadł zupełnie przekonywająco, gra orkiestry nabrała blasku, a brzmienie przejrzystości. Wejście gości na Wartburg może jeszcze nie do końca satysfakcjonowało (oczekiwałem większej dynamiki), ale już pozostałe sceny tego aktu z finałem włącznie udały się pod każdym względem. To samo można powiedzieć o trzecim akcie rozegranym w śnieżnym krajobrazie zamkowych ruin i figury Matki Boskiej, pod którą dokona się odkupienie win głównego bohatera.

Należy też podkreślić, że kilka reżyserskich pomysłów budzi uznanie. Zaliczam do nich: projekcje filmowe bachanalii obrazujące odciśnięte w psychice Tannhäusera piętno będące motorem jego postępowania, nałożenie mu przez Wolframa własnego płaszcza jako symbolu przyjęcia go z powrotem do grona śpiewaków. Tannhäuser, nie mogąc się pogodzić z ciasnym gorsetem otaczających go norm, zerwie ten płaszcz w pełnej dramatycznego napięcia scenie II aktu. Podobało mi się również usytuowanie najpierw w I akcie, w tle horyzontu, a w III zupełnie poza sceną chóru pielgrzymów, co jeszcze bardziej eksponowało dramat Elżbiety i Tannhäusera.

Występujący gościnnie Mark Dufin zaprezentował w partii Tannhäusera mocny, dźwięczny głos, niestety o nieciekawej barwie i matowym brzmieniu. Brakuje mu też swobody w jego prowadzeniu, na dodatek śpiewa bardzo siłowo, często zbytnio forsując głos, który w wysokich rejestrach brzmi po prostu brzydko. Na szczęście braki wokalne nadrabiał żarliwością ekspresji, co sprawiło, że wyszedł z tego zadania w miarę obronną ręką. Niestety, nie obronił się zupełnie Claudius Muth w potraktowanej statycznie roli Landgrafa. Siłowo prowadzony głos zupełnie pozbawiony blasku i swobody emisji oraz brak górnego rejestru na tyle go absorbował, że nie był przy tym w stanie stworzyć jakiejkolwiek kreacji wokalnej i aktorskiej. Zupełnie inaczej ma się ocena obu pań: Agnieszki Hauser - Elżbieta, i Katarzyny Hołysz - Wenus. Dla pierwszej z pań, uczennicy prof. Bożeny Betley, ten występ był scenicznym debiutem - pogratulować odwagi! Nośny, soczyście brzmiący i pewnie prowadzony głos pozwolił jej stworzyć interesującą kreację aktorsko-wokalną nieszczęśliwie zakochanej Elżbiety. Stworzyła postać pełną dziewczęcego wdzięku, a zarazem wiarygodną psychologicznie. Mam wrażenie, że o sukcesach tej młodej śpiewaczki jeszcze nieraz będziemy słyszeć.

Równie wysoko należy ocenić Katarzynę Hołysz, która była nie tylko efektowną wizualnie boginią Wenus, ale pokazała obraz swojej bohaterki, w której walczy ze sobą dumna bogini z uległą, zakochaną kobietą. Świetnym okazał się Adam Szerszeń w partii nieszczęśliwego Wolframa, imponował - jak zawsze - wyrazistością każdej frazy oraz pięknym, nośnym głosem o interesującej barwie. Bohaterem wieczoru były wspaniale brzmiące i świetnie przygotowane chóry. Słowa uznania należą się orkiestrze, która zupełnie przyzwoicie poradziła sobie z realizacją tej wyjątkowo trudnej partytury. Prowadzący premierę Eraldo Salmieri potraktował muzykę "Tannhäusera" z całym jej romantycznym bagażem, dbając o właściwą ekspresję i kulminacje oraz dynamiczne niuanse. Dyrygent nie tylko buduje napięcie emocjonalne i potężne kulminacje, ale również dba o pełną przejrzystość muzyki i wyważenie proporcji brzmienia pozwalających śpiewakom na swobodne i naturalne prowadzenie głosu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji