Kicz prostacki
"Nie wiaddmo, czy z mięsa, czy z pierza, i do czego to wszystko zmierza". Cytat, który tutaj przytaczam z pamięci, więc może niezbyt dokładnie, mógłby być bardzo subtelną autorecenzją spektaklu, z którego pochodzi - "Hej, kolęda,...czyli stół polski".
Ta niewielka próbka tekstu może dać czytelnikowi niejakie pojęcie o rymach, którymi autor Zbigniew Bauer, posłużył się pisząc swoje dzieło, jak i o wyszukanej metaforyce. Nie udało mi się zapamiętać innego fragmentu,który ujawniłby także jego dydaktyczne zacięcie. Po krótce można powiedzieć, że rzecz dotyczyć miała polskiego, zaściankowego katolicyzmu, słabego charakteru Polaków, którzy łatwo i bez powodu emigrują, a potem im źle. Wszystko to przytaczane było w kontekście świątecznym, czego dowodem refren złożony z potraw wigilijnych. Prawdopodobnie intencją autora było nieco zdystansować się od wszystkich tych nieustannie potrącanych, zbanalizowanych już tematów, wyszło jednak odwrotnie. Po godzinie wysłuchiwania tanich banałów spisanych mieszanką staropolszczyzny i języka, którym my się dziś posługujemy dochodzi się do wniosku, że pewien rodzaj bezmyślnego grafomaństwa powinien być z urzędu karany. Tym bardziej że ofiarą radosnej twórczości padły tutaj piękne, nie tylko polskie, kolędy.
Ale nad tym, żeby wyszło jeszcze gorzej pracował już inny artysta, czyli reżyser, Jacek Chmielnik. To zapewne jego pomysłem było zaaranżowanie w miejscu widowni minikawiarenki. Rozmienił niefrasobliwie stół na stoliki i nieznośnie wymieszał nastroje. Widać wydawało mu się, że to wszystko jedno, czy stolik kawiarniany, czy stół wigilijny. Do tego tygla wrzucił szóstkę aktorów i kazał im kolędować do wtóru jałowych wstawek paradydaktycznych, oprawionych w kiczowate żywe obrazki. Efekt był piorunujący. Kicz może być twórczy, inspirujący, zabawny, pod warunkiem jednak, że ktoś umie się nim bawić, potrafi go przyprawić i inteligentnie podać. Tutaj, niestety, dosłowność przygłupiastych kolędników, kiczowatych aniołków i plastikowego zębatego szczupaka na półmisku była dojmująca.
Żeby nieszczęściu stało się zadość z szóstki aktorów zdolnych śpiewać było tylko dwoje, Katarzyna Jamróz i Przemysław Branny bardzo męczyli się w towarzystwie swoich kolegów, którzy w ferworze zaangażowania, śpiewając na przydechu w końcu zaczynali piać. Pod tym względem najbardziej widowiskowa okazała się pastorałka "Oj, maluśki, maluśki", kiedy dźwięki wydane przez kolegów wymownie zaokrągliły oczy Katarzyny Jamróz.