Artykuły

Ubóstwione oko kamery

"Tryptyk. Persona/Marilyn" w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.

"Persona" Krystiana Lupy pokazuje, jak w świecie bez Boga na ołtarzu mediów składane są gwiazdy.

Marilyn Monroe Sandry Korzeniak leży w barłogu na stołach zestawionych pośrodku sceny. Rozczochrana, w wyciągniętym czarnym swetrze. Pali, zalewa się whisky i snuje monolog. O nieudanej miłości z Arthurem Millerem, pustce hollywoodzkiej sławy, która zniszczyła jej życie i osobowość. Marzy o roli Gruszeńki z "Braci Karamazow", która mogłaby odnowić jej karierę i życie emocjonalne.

Drugą część tryptyku "Persona" - wcześniej było "Factory" o Andym Warholu - Lupa pokazał po raz pierwszy trzy tygodnie temu we Wrocławiu, gdy odbierał Europejską Nagrodę Teatralną. Spektakl nie był ukończony, ale reżyser zdecydował się na otwartą próbę z suflerką. Zasiadł przed sceną z mikrofonem i udzielał aktorom uwag.

Oglądaliśmy próbę, ale przekaz był czytelny. Jednak wieść o niegotowym przedstawieniu sprowokowała widzów i krytykę do szczerych reakcji. Wybrzydzano na teatralny brudnopis, na to, że Monroe nie jest piękna. Potwierdziła się diagnoza reżysera, że w świecie popkultury nieważna jest prawda i naturalność, tylko wypreparowana na potrzeby mas fałszywa ikona nieśmiertelnego piękna.

Przed spektaklem, który oglądałem w Warszawie, reżyser pozostawał niewidoczny. Jego krzesło na proscenium było puste. Deus ex machina, przez głośniki, powiedział: - Przepraszamy za opóźnienie, ale aktorka miała mały wypadek.

Chwilę potem Sandra Korzeniak skierowała pilota w stronę widowni, nacisnęła "rec" i tylna ściana sceny zamieniła się w ekran. Niewidoczne oko kamery transmitowało wydarzenia, których byliśmy świadkami w żywym teatralnym planie.

W spektaklu poza finałem nic nie jest jednoznaczne. Lupa nie gra przedstawienia wprost na scenie, tylko wsunął w nią pudło własnego projektu architektonicznego: zapuszczonego atelier filmowego, z fabrycznymi świetlikami i ewakuacyjnymi schodami prowadzącymi w ślepy zaułek. Oglądamy Sandrę Korzeniak grającą Marilyn Monroe intymnie, na granicy ekshibicjonizmu. Dzięki kreacjom Katarzyny Figury (kochanka), Piotra Skiby (fotograf) i Władysława Kowalskiego (psychoanalityk) wchodzimy w sceniczny trans. Ale iluzja nie ma szansy zaistnieć dłużej - przełamywana co chwilę sygnałami o wielości planów, w których oglądamy spektakl. Mnożą się jak w rzeczywistości poddanej regułom mediów: naszpikowanej kamerami i mikrofonami. Aktorzy wspominają, że są nagrywani. Patrzą na nas i zastanawiają się, czy są w teatrze czy kościele. Z zapisu wideo próby wiemy o problemach Korzeniak. Musi grać ideał, a nie przypomina ideału Hollywood.

Ostatnią scenę całopalenia Marilyn transmituje na ekran kamera jadąca po scenie. Obraca się w kierunku widowni i... przestajemy być widzami w teatrze. Stajemy się uczestnikami rytuału, który odbywa się na co dzień, gdy miliardy ludzi gwałcą intymność gwiazd. Potrzebują ich piękna, ale i ofiary. Mocno brzmią słowa psychoanalityka: niektórzy czują się do tej roli predestynowani.

Musi ich tylko pokochać boskie oko. Boskie oko kamery.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji