Potencjalny chłód
"Demony" wyglądają trochę jak zadanie obowiązkowe z dramaturgii skandynawskiej; bardziej posiłkują się stereotypem niż twórczo korzystają z tradycji. Niestety, widać to na scenie.
Miłość, nienawiść, niespełnienie, rozpacz, znużenie, pustka, chłód i duszność (stosunków międzyludzkich), wzajemne dręczenie się - to tematy sztuki Larsa Norena. Szwedzki dramaturg przyznaje się do pokrewieństwa z literackimi przodkami - Ibsenem i Strindbergiem. Skuzynowany jest też z Albeem ("Kto się boi Wirginii Woolf"). Ale rodzina była zdolniejsza.
Frank i Katarzyna są bezdzietnym, zamożnym małżeństwem w chwili kryzysu. Jenna i Tomasz, sąsiedzi z dołu, mają dwójkę dzieci, są bardziej zwyczajni, biedniejsi i też w kryzysie.
Frank i Katarzyna zapraszają sąsiadów na przyjęcie (dużo alkoholu, nic do jedzenia). Jak można się było spodziewać, sytuacja ta wydobywa tytułowe demony, ukryte w w duszach bohaterów. Odbywa się tradycyjne pranie brudnej bielizny; wzajemnie dręczenie się i drapieżne międlenie wypełnia półtorej godziny.
Niechby i tak; wszystko zależy od tego, jak to napisane i jak zrobione.
Piotr Kruszczyński postanowił ująć "Demony" w czystą, rygorystyczną formę teatralną, w słusznym zapewne przekonaniu, że pójście w stronę psychologiczno-obyczajowo-realistyczną przyniesie melodramat z ambicjami, gatunek na scenie nieznośny. Dopomógł mu w tym Marek Braun, budując oszczędną, graficzną niemal scenografię. Scenę otaczają białe, półprzejrzyste zasłony.
Taka też jest kurtyna. Gdy zaczyna się spektakl, widzimy za nią w półmroku kobietę w białym szlafroku. Zasłony lekko powiewają, słychać gruchanie gołębi. Kurtyna powoli się rozsuwa.
Scena wyłożona jest szarą wykładziną, w głębi - cztery szklano-metalowe prostopadłościany na kółkach. W jednym czarny fotel, w drugim czarna kanapa, w trzecim czarne coś (co okazuje się designerską muszlą klozetową), w czwartym - nic. Prostopadłościany przesuwane są przez aktorów w celach praktycznych i symbolicznych.
W tychże celach aktorzy w owych prostopadłościanach przebywają. Taki zabieg (plus organizujące rytm spektaklu wyciemnienia i apsychologiczne aktorstwo) miał wydobyć esencję z dramatu (tekstu) i dramatu (międzyludzkiego). Esencja ta okazała się jednak mało pożywna.
Jedynie chwilami sytuacja i bohaterowie zaciekawiają, częściej jednak irytują. Pod beznamiętnością kryje się często minoderia (te złote myśli na każdą okazję!) niż planowane stężenie emocji. Widać pracę reżysera i aktorów, ale osiągnięcie w teatrze wrażenia fascynującego chłodu i pustki to zadanie niezwykle trudne. A przy takim materiale literackim niezbyt się ten trud opłaca.
Czasami jednak buduje się jakiś dramacik, każdy z aktorów ma ciekawe momenty istnienia na scenie. Marcinowi Kuźmińskiemu (Frank) udaje się to najczęściej, przekonuje rozpaczliwa furia jego bohatera, ukryta pod cichym głosem i ironią. Katarzyna Galica (Katarzyna) niesłusznie uznała, że drewnianość równa się lodowatość, ale i ona bywała interesująca. Marta Waldera (Jenna) intryguje na początku - jej wybuchowa (a sformalizowana) gadatliwość ma w sobie duży potencjał, podobnie jak rozlazłość Rafała Dziwisza (Tomasz). Potencjał, który trzeba by rozwinąć. Tyle że cały spektakl jest wyłącznie potencjałem.