Artykuły

Nachodzić się, nabiegać, naszczekać

- Można uprawiać teatr dla samego teatru, ale teatr stawiający pytania o sens egzystencji, ludzki los, gdy tyle dramatów dzieje się wkoło, zdaje się być bardzo potrzebny - mówi BRONISŁAW WROCŁAWSKI, aktor Teatru im. Jaracza w Łodzi.

Jest pan chwilę po premierze "Śmierci komiwojażera", a od 8 lat z gigantycznym powodzeniem gra monodramy Erka Bogosiana. Bilety na spektakle wciąż trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. Czy to nie paradoks, że aby powiedzieć coś o nas samych, sięgamy po twórców zza oceanu ?

- To jest paradoks, ale też skąd miała się wziąć ta dobra, współczesna polska dramaturgia, skoro moda na nią zapanowała dopiero dzisiaj? Jest jeszcze tak młoda, że musi być niedoskonała. Jest często powierzchowna, niespecjalnie zanurzona w ludzkiej psychice. Chaotyczna konstrukcyjnie, formalna. Do tego dochodzi to "zaklęte koło" - teatry jej nie grają, bo słaba, a nie ma się jak wykształcić bo mało grana. Jeszcze do tego bywa, że reżyser ją udziwni i mamy pasztet nie do zniesienia dla publiczności, też pewnie ciągle niegotowej do jej odbioru. Próbuję jednak ją popierać, gram "Toksyny" Krzysztof Bizio.

Nie przygnębia pana fakt, że ,Smierć komiwojażera", dramat tak niebywale dla nas dziś aktualny, Arthur Miller napisał ponad pół wieku temu w Ameryce?

- W Polsce zanurzamy się dopiero w kapitalizm, jakiego część świata już dawno doświadczyła. Zresztą na mniej więcej tyle lat szacuje się nasze opóźnienie.

Jeszcze nie tak dawno wystawiano tę samą sztukę z radosnym komentarzem: Tak wygląda życie w tej okropnej Ameryce. Patrzcie i cieszcie się, że nam to nie grozi.

- No właśnie, kontekst czasu zawszej est ważny dla odczytania dzieła. Sztuka Millera na pewno nie pochwala wolnego rynku. Reżyser naszego przedstawienia, Jacek Orłowski, postrzega "Śmierć..." jako przypowieść o ludzkim losie, a nie manifest społeczny. Tytułowy bohater, Willy Loman, to tragiczna postać, pokiereszowany przez życie, obsesyjnie pragnący nadać mu sens, marzący o dobrobycie dla swoich dzieci, naiwnie wierzący w potęgę sukcesu. Niczym szczur szuka wyjścia z bolesnej sytuacji, a jednak nieubłaganie zbliża się do fatalnego końca. Ilu takich Willych żyje dzisiaj obok nas, ilu jak on poniosło klęskę, po której nie potrafili się podnieść? Nie tak dawno lokalna prasa łódzka opisywała historię małżeństwa, które założyło własny interes, zadłużając się po uszy. Gdy nie radzili sobie ze spłatą długów, popełnili samobójstwo. Wyskoczyli z okna.

Sztuka Millera próbuje rzeczywistość porządkować, inaczej niż odkryty przez pana dla naszego teatru prowokator Bogosian, który ją burzy. Wjaki sposób pan do niego dotarł ?

- Przez Sławomira Chwastowskiego, tłumacza Bogosiana, od lat mieszkającego w Nowym Jorku. Dziewięć lat temu zadzwonił do mnie, proponując bym zainteresował się tym autorem. Widywał przed laty moją robotę teatralną w Lodzi i stwierdził, że ten tekst jest dla mnie. Zapewniał, że to świetna rzecz i przysłał mi "Seks, prochy i rock'n'roll". Przeczytałem. Najpierw uznałem, że w naszym raczkującym kapitalizmie za wcześnie na taki ostry, prowokujący, szydzący z totalnej konsumpcji tekst. Przez rok testowałem go, co lepsze kawałki powtarzając znajomym. Okazało się, że jest odbierany fantastycznie. Chwastowski przyjechał do Polski, zaczęliśmy próby, ale nie mogliśmy zgrać terminów. Namówiłem więc reżysera, z którym wcześniej współpracowałem, Jacka Orłowskiego. Wspólnie wybraliśmy te monologi, które najbardziej pasowały do polskiej rzeczywistości. Nie wszystko mogliśmy wykorzystać. Dla Bogosiana ważny jest też wątek rozliczenia pokolenia, które za oceanem przeżyło rewolucję hippisowską. U nas miałoby to mniejsze znaczenie. Ale już cała reszta się nadała. Postaci ludzkie - żebrzące, upadłe, pławiące się w luksusie, nurzające w perwersji, eksponujące swój egoizm i brutalność, a jednocześnie próbujące usprawiedliwiać swoje działanie. Cóż więcej trzeba, żeby pokazać współczesny świat?

Premiera sztuki odbyła się w maju 1997 roku. I od razu był wielki, do dziś trwający sukces. Gdy słyszę, Że aktorzy grają spektakl po raz trzech-czterechsetny, zastanawiam się, jak to znoszą ?

- Ciężko. Ale nie ma dwóch takich samych spektakli. Jeśli gram przez cały tydzień, to wtorek od piątku dzieli cały wszechświat. Kiedy mam cudowny dzień, to gram inaczej niż wtedy, kiedy łeb mi rozsadza i czuję się półżywy. Moje wewnętrzne szczęście musi przenosić się na rolę tak samo jak smutek. Tuż po premierze spektakl trwał 85 minut, teraz około 100! Niestety, starzeję się, już nie ta forma, co siedem lat temu. Męczę się jak cholera, a udaję, że jestem 30-latkiem, któremu z łatwością przychodzą akrobacje. Na scenie trzeba się nachodzić, nabiegać, nawet naszczekać, a tu pot pod pachami się leje, coś kłuje w boku. I to też jest nowa jakość, i codziennie nowa publiczność. A przecież na sto minut muszę zmobilizować się tak, żeby wszystko wyszło! Poza tym ten tekst, choć wierny autorowi, przez te lata ewoluował. Co jakiś czas dołączam, za zgodą reżysera, strzępy usłyszanych gdzieś rozmów, co celniejsze powiedzonka, hasła reklamowe, które pasują jak ulał do tej sztuki. Zresztą sam Bogosian też tak postępuje, przez lata samemu grając swoje monodramy. Gdy rozmawiałem z nim w maju, podczas jego pobytu w Polsce, mówił: "Tak właśnie to trzeba robić, zbierać, zgarniać z ulicy, dokładać wciąż nowe, własne i cudze spostrzeżenia".

Podobno bardzo podobała mu się wasza adaptacja sztuki. Ale sam też pokazał się na łódzkiej scenie.

- W jego wykonaniu był to mniej spektakl teatralny, a raczej składanka monologów, przygotowana na użytek jego występu w Łodzi. Bogosian wierzy w słowo, przepływ myśli, skojarzeń, opowiada historie swoich bohaterów w swobodnej formie estradowej. Niemniej jego popis był dla mnie jakby przejrzeniem się w źródle stand - up comedy. Jacek Orłowski nadaje naszym przedstawieniom zamkniętą, całościową, spójną strukturę teatralną. Układ monologów tworzy dramaturgię emocjonalnych napięć.

Monodram to najtrudniejsza forma teatralna. Bezlitośnie obnaża braki, nie pozwala schować się za partnera. Ponoć powodzenie tkwi tu w osobowości aktora ?

- Solowe spotkanie z widzami uczy pokory i zmusza do drobiazgowej analizy swojej pracy. Należy być zdyscyplinowanym, uważać na publiczność, wyczuwać jej reakcje, ale jej nie ulegać. I przez cały czas mieć świadomość, że można liczyć tylko na siebie. Ale monodramy Bogosiana są różne od tych, jakie znałem wcześniej. Są tak pomyślane, że w pewien sposób wpisana jest w nie forma dialogu. Każdy bohater monologu wybiera sobie konkretną osobę na widowni i jej zwierza się, z nią nawiązuje kontakt. To jest i łatwiej, i trudniej. Ten pozorny dialog z kimś konkretnym tworzy napięcie. Zwłaszcza że gramy to w Teatrze Jaracza na Małej Scenie i ten kontakt z widzem jest naprawdę bliski. Ten ktoś, do kogo monolog kieruję, ma poczucie współuczestnictwa w spektaklu. Wierzę, że tak jest. Trochę trudniej jest, gdy gram to na dużej scenie, albo np. w kościele, gdzie zagrałem ten spektakl na prośbę pastorów podczas zjazdu młodzieży ewangelickiej. "Widzieliśmy spektakl, to będzie przyczynek do rozważań, w końcu jest o biedzie, bogactwie, narkotykach, bandytyzmie, seksie, rock'n'rollu - mówią do mnie. Zgodziłem się. Grałem dla 8OO osób! Wielka sala, wspaniała akustyka, ale niekoniecznie dla monologów, raczej dla koncertów organowych. To było bolesne fizycznie doświadczenie. Dokonałem drobnych retuszy, wulgaryzmy, których zresztą nie ma wiele, zastąpiłem tekstem lżejszego kalibru. Ale zaczynam mówić i czuję, że moje słowa nie docierają do ostatnich rzędów. Dramat! Ale od czego technika?! Oddech, przepona, rezonatory i mówię, właściwie krzyczę. Słyszą mnie! Po stu minutach, gdy skończyłem, byłem półżywy. Prawie zemdlałem. Bolało mnie wszystko: nerki, płuca, głowa.

To się nazywa poświęcenie dla sztuki!

- Być może. Ale większość sytuacji związanych ze spektaklami Bogosiana jest zabawna, wręcz anegdotyczna. Dopełnieniem "Seksu" był kolejny monodram Bogosiana "Czołem wbijając gwoździe w podłogę" . W pierwszym autor pokazał bohaterów z ich światem zewnętrznym, w drugim zagłębił się w ich wnętrza, w ich psychikę. "Czołem.."jest jednocześnie pastiszem tak modnych obecnie talk-show. Wygłaszam więc monolog, bardzo przewrotny, showmana, który namawia publiczność do zwierzeń. Oczywiście dalej ja jestem każdym z tych, którzy dali się namówić. Mam w zanadrzu dziewięć takich postaci. Ale pewnego razu, gdy wszedłem na podest, by być gościem, który - jaksam mówi - ma "zero problemów", zobaczyłem, że tam naprawdę stoi jakiś facet z widowni. Zdrętwiałem. Wziął dosłownie zachęty do zwierzeń. Tego nie było w programie! Cała struktura przedstawienia w rozsypce. By ją ratować, musiałem zacząć z nim jakąś rozmowę. Więc pytam: "Pan ma kłopoty?". A On: "Mam. Coś nie bardzo wychodzi mi z moją dziewczyną. Kłócimy się". Rozglądam się więc po sali i widzę jakąś skuloną ze wstydu pannę. Pytam ją o imię i zaczynam tkać rozmowę, namawiam ich, by publicznie się po -rozumieli. Kombinuję, jak go ściągnąć z tej sceny! Bo nie wiem, co będzie dalej. Udało się! Potem zabezpieczyliśmy się przed podobnymi sytuacjami, wymyśliliśmy faceta w żółtym krawacie, którego wybieram, gdy zgłosi się ktoś z widowni. Bo ludzie coraz częściej się do tych solowych występów garną. Talk-showjest modny! Do tej pory się udaje, gorzej będzie gdy na widowni rzeczywiście pojawi się ktoś w żółtym krawacie!

Jest pan w stanie powiedzieć, w ilu zagrał spektaklach ?

- Spektakli nie liczyłem. Zdaje się, że mam na swoim koncie około setki premier teatralnych.

Pora na benefis.

- Boże broń. To by znaczyło, że to już bliżej końca, a może mam jeszcze coś do powiedzenia. Lubię... Tak, lubię, może nawet kocham robotę teatralną, coraz bardziej wciąga mnie takie zagłębianie się w ludzką psychikę. Kocham teatr, nazwijmy to, dociekający, próbujący zmagać się z całym labiryntem ludzkiej natury. I taki właśnie teatr proponuje Orłowski. Głęboki, poważny, ale skromny. Tak skromny w formie, że Jacek mówi czasem, że te nasze spektakle są w stylu minimal art. Śmiejemy się, że jak tego artu zabraknie, to zostanie tylko minimal.

Jest pan aktorem zdecydowanie bardziej teatralnym niż filmowym.

- Bądźmy szczerzy, filmowcy nie rozpieszczają mnie nadmiarem propozycji. Ale mam swoje satysfakcje. Zagrałem kilkadziesiąt epizodów, mniejszych i większych ról filmowych. Może za mało zabiegam o kino? Na początku mojej zawodowej kariery wciąż się tak składało, że co dostałem propozycję filmową, to byłem tuż przed premierą w teatrze. Zwykle wtedy dyrektor pytał mnie: "No i jak pan postąpi?". A ja odpowiadałem: "Co za pytanie. Te sztukę trzeba zagrać!". Może to ten niefortunny początek, może coś z tym trzeba zrobić.

Wielu pana kolegów wybrałoby film, nie przejmując się zobowiązaniami.

- Być może, aleja tak nie potrafię. I nigdy tego nie żałowałem. W teatrze jednak każdy spektakl to ryzyko, wyzwanie. Podoba mi się to, co o różnicy między filmowym i teatralnym aktorstwem powiedział Al Pacino: "Ten zawód to wieczne chodzenie po linie. Nie ujmując nic filmowi, to w nim lina leży na podłodze, w teatrze natomiast jest rozpięta na wysokości trzech metrów".

Po upadku niewielkie masz szanse podnieść się w jednym kawałku.

- Nie ma lekko. W tym zawodzie to w zasadzie zawsze jest "raz pod wozem, raz pod wozem".

Zawsze źle?

- Tak jakby. Jak jest źle, to wiadomo - po prostu jest źle, ale gdy jest super, popularność, sukces, te cudowne błyskotki, wtedy istnieje niebezpieczeństwo, że oto aktor, on sam, a niej ego praca, twórczość, staje się przedmiotem zainteresowania publiczności. A chyba nie o to chodzi? Ale jak kto chce.

Był pan dziekanem na wydziale aktorskim.

- Teraz jestem prodziekanem. Praca z młodzieżą to zajęcie ze wszystkich najciekawsze. Ciągła, orzeźwiająca weryfikacja dokonań, ścieranie nalotu rutyny, który, nie ma co ukrywać, po drodze się zbiera. To próby artykułowania tego, co tak trudne do nazwania, starcie młodości, żywiołu z tak zwanym doświadczeniem. Wspólne budzenie wątpliwości, doszukiwanie się istoty aktorskiego działania. Szalenie trudne, ale pasjonujące.

Powiedzieć o pana rolach "dobre rzemiosło" to zbyt mało. Za wiele tu pasji.

- Staram się zasłużyć na niemodny dziś termin "solidna robota". Ale zgadzam się, że samo rzemiosło w tym zawodzie nie wystarczy. Trzeba mu jeszcze dać duszę. Ja robię to z radością, wciąż chyba mam w sobie wiele z rozbrykanego chłopca, który nie chce dorosnąć i przestać się dobrze bawić tym, co naprawdę lubi.

Dlaczego odrzucił pan jedną z głównych ról w "Klanie"? Z uwagi na telenowelową powierzchowność?

- Nie. Przede wszystkim nie do przyjęcia było żądanie wyłączności. Musiałbym zostawić wszystko inne. Wszystkie projekty teatralne, nad jakimi pracowaliśmy miesiącami. Ten cykl produkcyjny wymaga codziennej obecności na planie. Całe życie zawodowe się na nim skupia.

W zamian zyskałby pan dziką popularność i niezłe pieniądze.

- Pewnie ludzie na ulicy poklepywaliby mnie po ramieniu. To łaskocząca rzecz - wielka popularność. Ale nie na tyle, by wszystko rzucić. Wystarczy mi ta popularność, którą mam teraz. Jest jej w sam raz. A pieniądze? Każdy chciałby je mieć... Obym tylko nie miał mniej niż do tej pory.

Nie żałuje pan?

- Zagrałem w kilku serialach. Cóż, aktorska praca może być lepsza lub gorsza, tylko ta schematyczność i pośpiech. .. W jednym serialu był luksus, dobry reżyser, próby raz w tygodniu. Jednak po kilkunastu odcinkach, gdy na okrągło kręciliśmy w kuchni, przy zlewie, przy stole, przy kredensie, pomyślałem sobie: "Cholera, nie dam rady" . Oczywiście za rolą w serialu stoją pieniądze, a ja martwię się o przyszłość moich bliskich. Mam na sumieniu udział w reklamie Totolotka, choć nie zarobiłem tam kokosów. To zabawne, jaką reklama daje popularność. Panowie , którzy rano przyjeżdżali pod moją kamienicę uprzątać śmieci, dziwili się, że mieszkam tak skromnie. Jak to? Nie przeniósł się pan do willi z basenem? - pytali.

Ma pan opinię faceta, który ma wielką świadomość wszystkiego, co robi.

- Wszystkiego, nie wiem. W pracy aktorskiej próbuję dojrzewać, młodość w teatrze to raczej instynkt, fizyczność, uroda. Dojrzałość to pytania o motywację działania postaci, trochę więcej doświadczenia, ale ciągle wątpliwości. Dziewięć przedstawień, od Schaeffera, Zołotnikowa przez Bogosiana po Czechowa, Horwatha i Millera, w których zagrałem, reżyserował Jacek Orłowski. Myślę, że się rozumiemy i uzupełniamy. On jest świetnym organizatorem, a ja jestem dosyć chaotyczny. Onjest zawsze bardzo dobrze przygotowany do pracy, robi teatr szanujący myśl autora. Zadaje te podstawowe stanisławowskie pytania: Gdzie? Kiedy? Kto? Z kim? Dlaczego? Umiejętnie kładzie aktorowi na plecy, temu tragarzowi uczuć, bagaż dramatu, żeby go celnie przeniósł do widza. Zawsze dużo wie o sztuce. A jeśli reżyser wie, co robi, aktor wie, po co działa, to jest nadzieja, że i widz zrozumie o co chodzi. Orłowski bardzo rzetelnie i uczciwie aranżuje spotkanie aktora, widza i autora, a tym przecież jest teatr. Obu nas ciekawi teatr z takim, nazwijmy to, społecznym zacięciem. Można uprawiać teatr dla samego teatru, ale teatr stawiający pytania o sens egzystencji, ludzki los, gdy tyle dramatów dzieje się wkoło, zdaje się być bardzo potrzebny. W jednym z wywiadów Peter Brook mówi, że świat oszalał i teatr go oczywiście nie uzdrowi, ale jeśli w trakcie tej godziny czy dwóch w teatrze pojawi się chwila refleksji czy wzruszenia, która trafi choćby do jednego widza, to warto o nią zabiegać. I tak sobie nieśmiało myślę, że może zdarzy się, że wychodząc z teatru ten ktoś pomyśli: "Od jutra uważniej będę patrzeć na siebie i świat". Ostatnio przyszła do mnie młodzież z wydziału socjologii. Chodzą na te bogosianowskie przedstawienia i chcieli o nich podyskutować. Gdy usłyszeli, że wystawiamy również "Śmierć komiwojażera", uznali, że sztuka Arthura Millera to jeszcze jeden pretekst do rozważań nad wszechobecnym pędem do kariery, bogacenia się. Jeśli mam jakiś swój udział w tym, że chcą się w ogóle zastanawiać nad takimi problemami, to czego więcej w moim zawodzie można jeszcze chcieć? No, może jeszcze czegoś.

Czego?

- Drażni mnie, że w czasach dzikiej komercji teatralny mechanizm coraz bardziej szwankuje. Wparę tygodni zrobić przedstawienia z prawdziwego zdarzenia się nie da. Patrzę na ten opętańczy taniec. Szybciej, szybciej, więcej, więcej... To się robi jakaś cholerna fabryka snów! Wierzę, że są jeszcze ludzie, którzy powiedzą: "Nie zgadzam się. Nie umiem tak. Nie będę oszukiwał siebie i innych". Coraz częściej myślę sobie: może własną grupkę teatralną założyć? Może nie trzeba na to wcale dużych pieniędzy? Wtedy przez powiedzmy trzy miesiące będziemy robić próby i szlifować role. Ze długo? Możliwe, ale może z sensem. Myślę o tym. Czy mi się uda? Nie wiem. Ale wierzę, że tędy biegnie właściwa droga.

Na zdjęciu: Bronisław Wrocławski z Haliną Skoczyńską w "Śmierci komiwojażera".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji