Sonnenbruchizm
Postawa klerka, izolacjonisty zamykającego oczy na rzeczywistość, odrzucającego jej fakty. Pięknoduchostwo idealizm zamknięte głęboko w sobie. Ślepota na zło i głupotę, głuchota na jazgot propagandy. Samowystarczalność uczonego, wyrafinowanie intelektualisty, który - wydaje się wystarczy by powiedział sobie: nie przyjmuję tego do wiadomości, to mnie nie interesuje, prawda jest we mnie, a nie w tym co huczy obok - i godność uratowana.
Dobry Niemiec z Getyngi roku 1943, profesor Walter Sonnenbruch odrzucił faszyzm, Hitlera, rasizm, nowy ład, niemiecką Europę w ten sposób właśnie: ignorując fakty. I pracował w zaciszu laboratorium, i odpoczywał w samotności domu zarażonego nazizmem i był ponad to. Rozpamiętywał czasy liberalizmu, przyjaźni z międzynarodowymi kolegami uczonymi, wstydził się za syna esesmana, żonę deklamującą o misji Niemiec, odmawiał picia francuskiego koniaku zdobytego jako łup na podbitej Francji i cały czas utwierdzał się w przekonaniu, że jednak - pozostał uczciwym człowiekiem, porządnym Niemcem. W oczach własnych i córki artystki był sprawiedliwym Olimpijczykiem, w światowym usunięciu się od życia czynnego znajdującym siłę moralną a nawet rodzaj dumy.
Jedna z najlepiej napisanych postaci w naszej dramaturgii powojennej - profesor Sonnenbruch. Dobry Niemiec, duchowy spadkobierca Schillera, Lessinga, Holderlina, Kanta, Bacha i Goethego, który w porze próby - zawodzi.
I obok niego - córka, Ruth, dziewczyna, której polityka także nie interesuje, ale która ma tyle charakteru i tyle odwagi moralnej, że zdobędzie się na to, na co nie będzie stać jej ojca, modelowego liberała, demokratę i Europejczyka. Udzieli pomocy zbiegowi z obozu koncentracyjnego - zresztą ukochanemu niegdyś asystentowi jej ojca - i zapłaci za to cenę normalną w roku 1943 w Rzeszy Niemieckiej.
Dwie postawy: przemyślany klerkizm i odruch uczciwości całkowicie aideowy, apolityczny - ludzki. To, co robi córka pasuje do poglądów profesora, ale profesor właśnie nie umie zdobyć się na protest. Potrafi tylko posmutnieć i głębiej schować się w samotność.
"Niemcy" w roku 1949 - roku ich napisania i prapremiery scenicznej (Stary Teatr w Krakowie, 22.X.1949 - reżyseria Bronisława Dąbrowskiego) - to była próba spojrzenia na "problem niemiecki" przez Polaka inaczej, bardziej syntetycznie, fenomenologicznie nawet, choć wtedy tym pojęciem nie operowano.
Autor był już po karierze przedwojennej ("Kordian i Cham", przeróbka tegoż na scenę, powieść "Sidła", powieść "Pawie pióra"), latach oflagu, w których tworzył Obozowy Teatr Symbolów, powojennym dramacie "Odwety", działalności w KRN, urzędowaniu jaka wiceminister kultury i szuki. Był posłem na Sejm PRL, członkiem Światowej Rady Pokoju, przewodniczącym Zarządu Głównego. ZLP. Za rok, właśnie za "Niemcy", otrzyma Nagrodę Państwową I-ego stopnia. Za cztery lata, Międzynarodową Nagrodę Leninowską za wkład w utrwalanie pokoju.
Czołowa postać w kulturze pierwszych lat powojennych, wkrótce czołowy dramaturg, najczęściej grywany. To pierwsze sprawiło szereg przyczyn, to drugie - przede wszystkim "Niemcy" ("Pierwszy dzień wolności" powstanie dopiero w roku 1959 - i odnowi świeżość nazwiska Kruczkowskiego).
Trzy akty i epilog - tak to wyglądało pierwotnie. Epilog ambarasujący dla reżyserów, bo schematyczny i optymistyczny: po latach wojny profesor Sonnenbruch jest czynnym działaczem walki o pokój. Zrozumiał błąd izolacji, poprawia się na starość. (Rodzinę mu Kruczkowski zabije na wojnie, całą).
Od lat już niemal trzydziestu, epilogu się nie grywa, dla pożytku sztuki skonstruowanej przecież - w wersji zasadniczej, trzyaktowej - bezbłędnie. Od lat też widz szuka w niej nie tylko "problemu niemieckiego" ale i szerzej - demonstracji postaw moralnych w chwilach najbardziej ujawnianiu tych postaw nie sprzyjających, bo związanych z natychmiastowym skutkiem praktycznym dokonanego wyboru. Sprzężenie: deklaracja przekonań i poglądów - konsekwencje życiowe ich zastosowania; nie zawsze występuje to razem, wystarczy rozejrzeć się dookoła, by odnaleźć fakty potwierdzające najprostszą z reguł rządzących rzeczywistością, tę mianowicie: myśli sobie, postępowanie sobie. Oddzielnie. Bo - strach, bo - wstyd się wychylić, bo - wszyscy tak robią, bo - z motyką na słońce, bo - ja jeden (jedna) świata nie zmienię.
Stare jak świat konformizmy, kompromisy, poniżej uznawanej za krytyczną dla człowieczej godności granicy mijania się z sumieniem, stara chęć schowania głowy w piasek: może uda się nie wybierać?
Zwycięstwem sztuki Kruczkowskiego jest ten ogólnoludzki, uniwersalny sens jej konfliktów. Będzie bodaj zawsze grana, tym bardziej, że posiada ponadto świetnie skonstruowane sytuacje sceniczne, żywe postaci, które "dadzą się grać", że jest, krótko mówiąc, arcyteatralna.
Ostatnia inscenizacja warszawska "Niemców" w Teatrze na Woli (reżyseria Andrzej Rozhin) jest - po latach - jak gdyby powrotem w krąg problematyki moralnej, owszem, ale wyraźnie niemieckiej. Nie zaciera się tu zjawisk określonego czasu i kraju, nie topi ich w odczytaniu "uniwersalnym", skądinąd przecież prawomocnym - że powtórzę myśl z poprzednich akapitów.
"Niemcy" na Woli to spojrzenie współczesnego czterdziestolatka (jeżeli pomyliłam się o rok czy dwa w dacie urodzenia, niechże mi Andrzej Rozhin wybaczy) na pojęcie - instytucję "dobrego Niemca" z lat wojny, na stereotyp niemieckiej mentalności i mitologię faszyzmu w niemieckim wydaniu. W tych ramach - wszystkie zawarte u Leona Kruczkowskiego problemy moralne, konflikty sumienia, wybory i ...psychologizmy.
Po latach wystawiania "Niemców" jako dramatu o człowieku niezdolnym do zajęcia stanowiska zgodnie z jego głoszonymi konsekwentnie wszem wobec poglądami - znowu przedstawienie w wersji pierwotnej wręcz: o Niemcach po prostu.
W roku 1984 słowo Niemiec nie znaczy nic. Bierny antyfaszysta Sonnenbruch mógłby żyć dzisiaj - jako Matuzalem - w obu państwach niemieckich. Wolno puścić wodze fantazji i założyć, że jego poglądy z lat hitleryzmu zgadzałyby się bardziej z systemem ustrojowym NRD, chociaż i w rodzinnej Getyndze nie czułby się zapewne po wojnie źle. Epilog Kruczkowskiego zmierzał w tym kierunku: Sonnenbruch, który przejrzał za późno, ale przejrzał.
Sonnenbruchizm spotkać można wszędzie, u nas też. Dlaczego więc tak bardzo wciąż działa wyczulenie na tę, nadal nie dającą się pogrzebać "problematykę niemiecką", dlaczego nie spełniły się proroctwa tuż powojenne, że my, mianowicie: dzieci i wnuki - już nie będziemy rozumieli z tej problematyki nic?
Pytania retoryczne, a może powinny nimi nie być. Znowu wiemy, że to piekielnie istotne: jak dalece wierny sobie może być człowiek, czego można się po nim spodziewać. Zwłaszcza jaki jest sąsiad, przyjaciel, były wróg. Zainteresowanie historią przybiera w Polsce charakter wcale nie hobbystyczny, szukamy okazji, żeby zrozumieć, żeby się nauczyć przewidywania reakcji, żeby odkryć źródło niebezpieczeństwa, odnaleźć miejsce, od którego wszystko się zaczyna.
Owszem, po to, by współżyć, a nie wystawiać rachunki. Owszem, w nadziei na pokój, rozsądek, koegzystencję, nowe ułożenie stosunków. Niemcy, Rosjanie - nigdy to nie będą tematy obojętne dla Polaków. I nigdy nie powinny być tematami tabu, bo tylko jako tabu mogą stawać się "niebezpieczne".
Niemcy zresztą, jedni i drudzy, dość dużo piszą i mówią o nas. Hochhuth, Lenz, Grass i enerdowcy: Christa Wolf, Hermann Kant, by poprzestać na tych tylko przykładach. I dobrze, że piszą, że patrzą "po swojemu" rozliczając się z przeszłością i naszym w niej wizerunkiem i udziałem. Bodaj tylko tak - nawet myląc się - można stawiać kroki w stronę zwykłego, ludzkiego współżycia. O miedzę przecież, o Odrę, Łabę, Ren. Europa starych resentymentów wciąż potłuczona, podzielona na nowo - inaczej, tym trudniejsza dla samookreślenia się. A musi to zrobić, jednym z elementów tej nowej tożsamości Europy zagrożonej jak nigdy w dziejach kompletnym unicestwieniem jest rozliczenie się z "zaszłościami", w tym i naszą, polsko-niemiecką. Rozliczyć się w zgodzie z etyką zbiorową, chrześcijańską, socjalistyczną, humanistyczną - każdą - to zrozumieć, starać się zrozumieć. Czyli poznać prawdę. Do końca, bez lakieru i przemilczeń.
Stary tekst Kruczkowskiego jest temu myśleniu bliski jak żaden po nim. Nawet dziś, o dziwo, w roku 1984.
W spektaklu na Woli nie ma zaskoczeń, artystycznie nowatorskich pułapek, udziwnień. Jest "normalny" (Henryk Weber się ucieszy), łatwy w odbiorze, czytelny, w którym wszystko do powiedzenia mają aktorzy. Jan Świderski (gościnnie) jako profesor Sonnenbruch, Aleksandra Karzyńska (żona profesora), Joanna Jędryka (Ruth), Piotr Garlicki (Willy esesman), Alicja Jachiewicz (synowa profesora), Józef Duriasz (Peters, zbieg) - by wymienić tylko kilkoro. Przedstawienie rozpoczyna się muzyką Wagnera i rzuceniem światła reflektora na swastykę. Pas czerwieni ze swastyką na białym polu będzie cały czas na ścianie, w głębi - to on określa to, co będzie się tu działo.
Jan Świderski ma momenty przejmujące: taki kulturalny, taki imponujący i to jego właśnie należy się bać. Fakt, że taką myśl budzi kreacja aktora niech starczy za jej ocenę. Cóż zresztą nowego napisać można o stylu gry profesora Świderskiego?Joanna Jędryka gra kobietę dosyć, mimo wszystko, miękką; Kruczkowski chyba inaczej tę postać rozumiał, ale są to indywidualne odczucia piszącej, żadna, Boże broń, cenzurka.
Kulturalne, dopracowane, mądre przedstawienie. Budzące refleksje.
Nieodzowna łyżka dziegciu: przedstawienie, które oglądałam było tzw. spektaklem zamkniętym. Zakupiła je jakaś instytucja, ale, niestety, nie zapełniła nawet w połowie widowni. Mimo to, kasa, naturalnie, odmawiała sprzedaży, bo impreza wszak "zamknięta".
Elitarna widownia znała się doskonale, wymieniano uwagi, w rękach pań były gerbery - zapewne spektakl stanowił załącznik do kwiatka. I ta sama widownia dała brawa parosekundowe aktorom, którzy ledwie zdążyli wyjść do ukłonu i zająć swoje miejsce w szeregu.
Było to bardzo przykre i szczerze mówiąc, było mi wstyd. Tym większy, że spektakl zasługuje na uwagę.