Artykuły

Świat piosenek Jacquesa Brela

...albo nawet więcej - świat Jacquesa Brela. Opisywany i opowiadany przez artystę już dla kilku pokoleń ciągle nim zafascynowanych słuchaczy. Ży­wy także po jego śmierci dzięki nagraniom i płytom - zresztą coraz droższym we Francji. Nie bez powodu spektakl przygoto­wany na Małej Scenie warszaw­skiego Ateneum przez Wojciecha Młynarskiego i Emiliana Kamińskiego nazywa się "Brel". Ma być nie tylko prezentacją piosenek, ale próbą portretu. Muzyczne przedstawienia, mam na myśli składanki, których ostatnio wiele w teatrach, są z reguły budowane tak, by widoczna była ich "akcja", ze swoistą ekspozycją, rozwinięciem i rozwiązaniem, pozwalająca wyrazić więcej treści niż po­szczególne numery. Usprawiedli­wia to w pewnym sensie, ich obecność na tradycyjnych dra­matycznych scenach (co może być ważne dla purystów, którzy nie lubią kabaretu w teatrze) oraz podnosi rangę i przedsta­wień, i ich twórców (ukłon w stronę krytyków, zawsze oczekujących owego "więcej", ale już nie w stronę publiczności, która i tak wali tłumnie i z ochotą). Nie jestem purystką. Jestem za mieszaniem gatunków, a jednak z pewną obawą zauważam, że ostatnio doznaję przyjemności prawie wyłącznie na spektaklach muzycznych. Właśnie przyjem­ności, w przeciwieństwie do za­wodu, który spotyka mnie co i raz na tak zwanych normal­nych przedstawieniach. A oba­wa dotyczy nie tego, że mamy (nareszcie!) tyle śpiewanych i tańczonych przedstawień, ile te­go, że są one prawie jedynymi, które oglądam bez skurczu szczęk, żeby poprzestać na do­znaniach fizycznych.

Cała dygresja dotyczy nie tyle "Brela", co zjawiska czy sytuacji, z którą mamy do czynienia, i niech nie będzie rozumiana jako zawoalowany atak, na który spektakl w żadnym wypadku nie zasłużył. Przeciwnie.

Zacząć trzeba od przekładu - wydaje się niewiarygodne i niemożliwe, że - przy tak różnej przecież melodii obu języków - Młynarski mógł oddać podskórny rytm tekstów, ich lakoniczność, nie gubiąc wcale ich poetyckich walorów. Udało mu się uniknąć pułapki, w którą wpadło już wielu tłumaczy zmuszonych do używania jedno i dwusylabowych wyrazów. Te, zmasowane, po polsku brzmią sztucznie i śmiesznie. Okazuje się, że wszy­stko zależy od klasy i wyczucia tłumacza. W ten sposób ominięta została pierwsza rafa: bowiem prawie wszyscy widzowie, mają swojego Brela - własną wizję tekstu i ideał interpretacji. Dru­gą rafę (czyli ów ideał) da się ominąć jedynie robiąc założenie, że nie wolno porównywać piątki wykonawców (Agnieszka Fatyga, Grażyna Strachota, Michał Ba­jor, Emilian Kamiński, Marian Opania) z samym Jacquesem Brelem. Wydawałoby się to oczywiste, ale w czasie przerwy docierały do mnie co chwilę strzępy rozmów bywalców, stwierdzających, że w takim to, a takim miejscu Brel - praw­dziwy - podnosił na przykład lewą nogę, a nie prawą rękę.

Oczywiście, Brel może być dla wielu niedościgłym wzorem, ale piosenka autorska daje wyko­nawcom wiele możliwości, a za­letą wykonawców nie jest po­wielanie wzorów, lecz tworze­nie nowych. Byle robione było to zgodnie z sensem tekstu oraz, górnie nazywając, ze światopo­glądem samego Brela. Z tym w przedstawieniu bywa różnie.

Brel z premedytacją wykorzy­stuje banalność sytuacji, pospo­litość ludzi, oczywistość zacho­wań, po to, by - pointując - pokazać, że nic nie jest takie proste, a mali, śmieszni ludzie też przeżywają swoje tragedie, że porzucony człowiek cierpi, że nawet straszni mieszczanie, szczególnie drapieżnie przezeń opisywani, mają swoje pasje. Bo pasją może być też ciągłe prze­liczanie pieniędzy. Amsterdam nie jest zaś zwykłym portowym miastem z marynarzami i pros­tytutkami, ale całym światem, sceną, na której człowiek odgry­wa swój los, od narodzin do śmierci. Najprostsze uczucia, ja­ko najtrudniejsze do pokazania, stanowią granicę, którą tylko prawdziwi artyści umieją prze­kroczyć bez popadania w fałsz czy śmieszność. W Ateneum udaje się to całkowicie Michało­wi Bajorowi i Marianowi Opani. Obaj różnie dochodzą do swoich "ról". Piosenki Opani (Cukierki, Burżuje, Zangra, Piosenka sta­rych kochanków) mają swojego bohatera i własną akcję - autor buduje więc do każdej z nich inną postać. Bez rekwizytów, bez kostiumów zmienia się w nieśmiałego człowieka, który cu­kierkami próbuje przekupić swą panienkę - krępy Opania, od­prawiony przez jej narzeczone­go, dosłownie maleje w oczach, mimo że z całych sił stara się zachować fason, lub w wielkie­go, tępego generała - czekającego na wroga gdzieś na rubieżach. Aktor doskonale panuje nad głosem, świadomy swoich możli­wości i słabości wokalnych, pointy podpiera doskonałym gestem i mimiką. Jego cztery role, wszystkie charakterystyczne - zgodnie z warunkami Opani, przez cały czas balansują na granicy śmieszności i tragizmu i osiągają niemalże chaplinowski wymiar.

Michał Bajor (Walc na tysiąc taktów, Jej, Następny, Gołąbek - wspólnie z Grażyną Strachotą) zdaje się bardziej budować sytuacje, a nie bohaterów - ale też i jego piosenki bardziej się nadają do gry formą. Zakochu­jący się w takt walca Bajor da­je pokaz wielkiej sztuki, a za­skoczona widownia nie ma na­wet chwili na zaczerpnięcie oddechu obserwując, jak z nara­staniem tempa rośnie ekspresja, jak rozszerza się gest i ruch. Oprócz pomysłu i precyzyjnego zakomponowania całej piosenki (dotyczy to wszystkich występów aktora, nie tylko Walca), ideal­nej zgodności z muzyką, dobrej dykcji, zaskakuje niezwykłe sku­pienie Bajora.

Poza opanowaniem rzemiosła obaj aktorzy stosują bardzo sub­telne środki wyrazu po to, by nic nie uronić z wieloznaczności tekstu; mimika, intonacja podporządkowane są przekazowi in­telektualnemu - i to wyróżnia ich z całego, bardzo przecież sprawnego zespołu. Emilian Ka­miński zaryzykował obsadzenie debiutantki, zeszłorocznej absol­wentki warszawskiej PWST - Grażyny Strachoty - z pełnym powodzeniem. Wielki tempera­ment i mocny głos bardzo ułat­wiły jej wyśpiewanie i wytań­czenie trudnej piosenki o Flamandach, ale drapieżność, bar­dzo przystająca tutaj, nie spraw­dziła się dalej. W czasie spek­taklu, który oglądałam, Grażyna Strachota śpiewała piosenkę o starych ludziach tak samo ostro, jak Flamandów, by dopiero na słowa o starości i przemijaniu zmienić, prawie automatycznie, nastrój. Mam nadzieję, że to tylko brak rutyny, a nie stały pomysł na interpretację.

Największe kłopoty sprawia recenzentowi Agnieszka Fatyga. O jej zdolnościach muzycznych, absolutnym słuchu, wielkiej ska­li głosu mówi się wiele, szcze­gólnie po ostatnim wrocławskim festiwalu piosenki aktorskiej. W tym jednak przedstawieniu zda­je się ona rozmijać nieustannie z samym Brelem. Temperament, muzykalność - tak, ale równo­cześnie nieświadomość tego, o czym się śpiewa i po co się śpiewa. Fatyga w trudniejszych do interpretacji momentach ucieka w parodię, co ze względu na warunki głosowe (ale tylko z tego względu) jest możliwe. Wy­bierając stałą pozę wampa (do­tyczy to w mniejszym stopniu scen zbiorowych), maksymalnie upraszcza sobie zadanie, bo tekst staje się nieważny. Zdarzyło się więc, że dwa wielkie przeboje - Amsterdam i Nie opuszczaj mnie przestały znaczyć cokol­wiek w tym przedstawieniu. Szkoda, bo może ta śpiewana biografia, jaką postanowili po­kazać Emilian Kamiński i Woj­ciech Młynarski, biografia nie­koniecznie Brela, bo i każdego, kto w życiu kochał, cierpiał, nie­nawidził, był krzywdzony i krzywdził innych, byłaby wów­czas pełniejsza?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji