Artykuły

Kręte ścieżki rowerowe

"Rowerzyści" w reż. Anny Augustynowicz. Koprodukcja Teatru im. Jaracza w Łodzi i Teatru Współczesnego w Szczecinie. Pisze Kamila Mścichowska w Teatrze.

"Bądź moim Akteonem - mówi żona do męża, chcąc się przyłączyć do przejażdżki rowerowej - będę na ciebie polować". Historia mitycznej postaci z Koryntu kryje w sobie wszystkie merita zawarte przez Volkera Schmidta w sztuce "Rowerzyści". Nie są to prawdy odkrywcze, ale pozostają aktualne. Przekraczanie granic - moralnych, obyczajowych i seksualnych - prowadzi do psychicznej martwoty. Jedynym pragnieniem jest wówczas autodestrukcja i rozpoczęcie nowego życia od zera.

Można by sądzić, że austriacki dramatopisarz stworzył psychologizujący dramat egzystencjalny, ciężki w formie i przygnębiający w treści. Przeciwnie. "Rowerzyści", pisani prostym, potocznym, ale nie wulgarnym językiem, często wywołują śmiech. Kryje się pod nim znakomita, poważna opowieść o współczesnej rodzinie - o rozpadzie więzi, o braku kontaktu, który przed czasem zapobiegłby tragedii.

Przez większą część spektaklu Tomek (Marcin Łuczak) siedzi na podłodze w rogu sceny. W ręku ma szkicownik, a w nim kilkanaście rysunków. Są na nich umarli. Dodajmy, że Tomek ma piętnaście lat i właśnie doszedł do przekonania, że "odczuwa swoją młodość jako ciężar". Może byłoby mu łatwiej, gdyby jego mama-"kostiumera" Franciszka (Joanna Matuszak; w oryginale dramatu Justyna) - częściej bywała w domu, ale jej bogate życie osobiste i zawodowe nie bardzo na to pozwala. Chwilę przed zakończeniem romansu z żonatym ginekologiem Manfredem (Przemysław Kozłowski) rozpoczyna nowe życie u boku jego najlepszego przyjaciela Alberta (Arkadiusz Buszko). Sytuacja wychodzi na jaw z winy, hm... kłykcin kończystych, rzadkiej choroby wenerycznej, którą Manfred zdiagnozował u obojga. Trzeba jeszcze wspomnieć o jego żonie Annie (Beata Zygarlicka), która ani myśli odgrywać roli przykładnej żony w przykładnej mieszczańskiej rodzinie. Nie gotuje, córką zajmuje się od przypadku do przypadku, jest za to mistrzynią w przynoszeniu wstydu bliskim. Bo bliscy chcieliby, "żeby wszystko było jak zawsze".

Więź, nie tylko duchowa, łączy Annę z Tomkiem. Uczy go seksu, bywa perwersyjna - w jednej ze scen pozuje do portretu trumiennego w wannie wypełnionej krwią. Nie należy się więc dziwić, że jej córka Lina (Agnieszka Więdłocha) nie jest zwyczajną nastolatką. Nad wiek rozwinięta, ale niedojrzała emocjonalnie dziewczyna butą maskuje marzenia o zwyczajnym, najnudniejszym w świecie domu. Chwilami jest też - na przemian z matką - dziewczyną Tomka.

Komedia czy komediowość nie kojarzą się z twórczością Anny Augustynowicz. Pracując z aktorami macierzystego Teatru Współczesnego ze Szczecina i aktorami łódzkiego Teatru Jaracza, reżyserka znakomicie wydobyła z tekstu absurd sytuacyjny i czarny humor. Umownym światem bohaterów Schmidta jest w tym przedstawieniu charakterystyczna dla wielu spektakli Anny Augustynowicz czarno-szara, metaliczna przestrzeń. Dobrze współgra z ich emocjami, z perwersjami nawet, które od dawna już nie dają ukojenia. Tak postępuje Anna, która w interpretacji Beaty Zygarlickiej stała się najbardziej intrygującą postacią przedstawienia. Jej depresyjny, ale i relatywistyczny stosunek do rzeczywistości bawi i przeraża. Zygarlicka gra pewnie, chwilami nawet bezczelnie. Idealną przeciwwagą jest dla niej aktorstwo Marcina Łuczaka - z pozoru małego mądrali, w środku jednak "zalęknionego uczniaka", niepewnego i pełnego kompleksów.

Wykonawcy grają w duetach, po czym schodzą za kulisy. Dystansują się wobec postaci, ta rzeczywistość jest jakby wzięta w nawias. Niczego nie przeżywają. Nie ma histerii. Moja żona zgwałciła piętnastolatka, po czym zaginęła - rozwiążemy ten problem. Gorzej, że zbiera się na deszcz, a ja miałem zamiar grillować. Takie mniej więcej myśli przebiegają po głowie Manfreda. Podobny klimat panuje w scenie rozmowy Franciszki i Alberta, który oznajmia, że jej syn "uprawia perwersyjny seks z żoną Manfreda". W tym samym czasie robi kochance masaż, a ona, poddając się pieszczotom, mówi spokojnie: "Niedobrze mi. Jestem złą matką". Część kwestii jest wypowiadana wprost do publiczności, szczególnie te, które prowadzą do suspensu. Telewizor plazmowy wiszący po lewej stronie sceny pokazuje reakcje widowni. Zabieg jest ciekawy, ale chyba nieuzasadniony. Widzowie pozostają bierni, ponieważ na scenie nie dzieje się nic takiego, co miałoby ich aktywizować. W minimalnym stopniu to zadanie spełnia ostatnia odsłona, w której aktorzy mechanicznie machają do widowni. Kontrreakcja jest znikoma. Pocieszające, że do wystroju luksusowego wnętrza, bo w takich żyją bohaterowie, plazma pasuje idealnie. Nieco mniej przystaje do tego obrazu kora drzewna - podłoże, po którym, nie bez trudu, chodzą aktorzy. Można w tym przypadku zaryzykować taki oto trop: to powrót do początków, pojednanie z naturą.

Z nietypowych rekwizytów mamy jeszcze rower górski - srebrny metalik. Czasami Manfred podprowadza go ku widowni, wtedy odgrywane są niewielkie epizody-w końcu tytuł zobowiązuje. Przejażdżki w tandemie, przyjacielskim lub małżeńskim, są dla bohaterów sztuki okazją do ucieczki. Zresztą dla jednego z nich skończy się ona tragicznie.

Fabuła, która wedle zaleceń Schmidta rozgrywa się "tam, gdzie przyroda napotyka miasto/ w mieście", "bezwzględnie dziś", nie jest literackim arcydziełem. Nie jest nim także, w sensie teatralnym, przedstawienie Anny Augustynowicz. To raczej dzieło dobrze skrojone na kameralną scenę teatralną. Reżyserski "haust powierza" po "Zatopionej katedrze" i "Norze" - równie zdystansowanych, choć cierpkich slajdach ze współczesności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji