Artykuły

Godot bez podtekstów

Sceneria nadzwyczaj prosta samotne drzewo, wioska, droga, leżący z kamień. Nadzwyczaj prosta również akcja. Dwóch ludzi spotyka się opowiada rozmaite historie, zajmuje nieważnymi lub mało ważnymi czynnościami, przyjmuje innych. Nie dzieje się właściwie nic. Ale i też "niedzianie się jest, w tym wypadku istotne. Chodź głównie o słowa, które padają i o to, że trzeba czekać. Czekać na Godota.

"Cóż pan chce, to są słowa - powiedział kiedyś Beckett o swojej twórczości. - Nic innego nie mamy".

Światowa prapremiera sztuki "Czekając na Godota" odbyła się w 1953 roku w Paryżu, przynosząc natychmiast autorowi światową sławę. Cztery lata później dramat ten pojawił się na scenach polskich, budząc - tak jak i wszędzie - duże zainteresowanie widzów i teoretyków literatury. Zachowując obiektywizm dodajmy, że zainteresowanie tych drugich zawsze było nieco większe...

O dramaturgii Samuela Becketta, zwłaszcza zaś o najgłośniejszej z jego sztuk "Czekając na Godota" napisano wiele. Mimo jednak, że dziś z nieco większą już rezerwą podchodzimy do wydawanych dawniej entuzjastycznych ocen, to nadal jednak prapremiera tego dramatu uważana jest za datę jeśli nie przełomową, to co najmniej znaczącą w historii współczesnego teatru.

"Uświęcone wiekową tradycją takie pojęcia jak akcja, konflikt, konstrukcja dramatyczna - twierdzi Michał Misiorny - nie na wiele się zdadzą podczas analizy dzieł scenicznych Becketta. Jego świat jest słabym mechanizmem, który coraz to bardziej słabnie aż w końcu zamienia się w bezruch. Zamierające życie i coraz to postępujący proces socjalnej degradacji świata oraz fizycznej redukcji człowieka są jak gdyby metafizycznym obrazem świata i losu człowieczego. (...) Zabiegi te pisarz stosuję nie w intencji dania odrażającej wizji świata - śmietnika, lecz dla zintensyfikowania dramatyzmu pytań i oczekiwań. A są to pytania najważniejsze: o własną tożsamość, o sens życia, o przyszłość, o prawo do nadziei.

Dramat Becketta nie poddaje się jednoznacznej interpretacji. Pełno w nim symboli nie wyjaśnionych do końca znaczeń, wiele odwołań literackich, filozoficznych wiele aluzji, niedopowiedzeń. Wszystko to widz musi sam wypełnić sam dopowiedzieć.

Z takiego też chyba założenia wyszedł autor łódzkiej inscenizacji w Teatrze im. Stefana Jaracza - Maciej Prus. Jego "Godot" nie jest, jak mi się wydaje, próba nowego odczytania tekstu, nadania mu nowych, ściśle określonych znaczeń. Jest taki, jaki go stworzył Beckett. Wysiłek twórców spektaklu poszedł natomiast w kierunku dokładnego, najbardziej precyzyjnego przekazania tego co niesie sam dramat. Zważywszy na ten brak dziania się i niosący ważkie, ale i wieloznaczne treści ciągły dyskurs filozoficzny, nie było to zadanie łatwe. Z tym większym też uznaniem należy odnieść się do końcowego efektu.

Z trudnej roli prowadzących spektakl dobrze wywiązali się "czekający na Godota" Mariusz Saniternik i Mariusz Wojciechowski. Pierwszy nieco obojętny, trochę bezradny, lekko oderwany od rzeczywistości, drugi świadomy spoczywającego nań obowiązku i jednocześnie nieco tym obowiązkiem przytłoczony. Przekonywające, mimo swej pozornej sztuczności kreacje stworzyli także Zbigniew Józefowicz (Pozzo) i Grzegorz Heromiński (Lucky). Obsadę dopełnił epizodyczna rola Chłopca Krzysztof Franieczek.

Cóż więcej można powiedzieć? Chyba tylko to, że dobrze iż teatr sięgnął w dzisiejszych skomplikowanych czasach właśnie po sztukę Becketta. Co prawda nie budzi ona już dziś emocji i nie szokuje swymi rozwiązaniami formalnymi. Pytania jednak jakie niesie, teraz właśnie mają szczególną wagę. I nie rzecz w tym, żeby znaleźć na nie odpowiedź. Wystarczy jeśli będziemy tylko jej poszukiwać. A do tych poszukiwań skłania widza łódzki spektakl. To dużo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji