Artykuły

Pusto!

Teatr Ateneum w Warszawie: TRANS-ATLANTYK Witolda Gombrowicza. Adaptacja i reżyseria: Andrzej Pawłowski, scenografia: Marcin Stajewski, muzyka: Maciej Małecki, choreografia: Zofia Rudnicka, Zdzisław Starczynowski. Premiera 17 XI 1984.

W ostatnich latach "Trans-Atlantyk" Witolda Gombrowicza trzykrotnie gościł na naszych scenach. We Wrocławiu adaptatorem i reżyserem był Eugeniusz Korin, w Łodzi i Krakowie-Mikołaj Grabowski; obie inscenizacje zyskały sobie dobre opinie krytyki i widzów. Czwartą próbę w warszawskim Ateneum podjął obecnie Andrzej Pawłowski, autor również przychylnie ocenionej inscenizacji "Pornografii". Tym razem nie udało się powtórzyć sukcesu; "Trans-Atlantyk", jak się zdaje, stawił reżyserowi większy opór niż tamta, pozornie trudniejsza do adaptacji, powieść. Ta barokowo-groteskowa, intelektualna relacja naiwnego i bezradnego, poddającego się wydarzeniom narratora jest mimo wszystko trudno przekładalna na język teatru.

Niemniej nie można bezkarnie wykroić z "Trans-Atlantyku" tylko efektownej historyjki o przeżyciach zagubionego w obcym świecie emigranta i ocukrzyć ją tyleż błyskotliwą co pustą żonglerką narodowo-patriotycznymi stereotypami i symbolami. Nie można lekceważyć konsekwencji Gombrowiczowskiej gry ze zniekształcającą rzeczywistość, narzuconą z zewnątrz Formą. Gombrowicz w powieści walczy z redukowaniem człowieczeństwa do poszczególnych ról (np. roli Polaka), tymczasem oglądając "Trans-Atlantyk" w Ateneum można odnieść wrażenie, że Andrzej Pawłowski dał się właśnie opanować formie. Na groteskę tekstu nałożył ekspresyjną, mocno przerysowaną grę aktorów. Doszła do tego przebierankowo-jarmarczna, pełna różnorodnej narodowo-patriotycznej symboliki i stereotypowych znaków scenografia Marcina Stajewskiego.

Tautologiczne mnożenie groteskowych efektów, orgia pomysłów spowodowały skutek chyba odwrotny od zamierzonego. Sprowadziły prowokującą, dość okrutną, patriotycznie-obrazoburczą książkę Gombrowicza do wymiarów poczciwej, grzecznej zabawy niewinnymi narodowymi słabościami i grzeszkami.

W spektaklu Pawłowskiego znikło wielkie wyznanie Gombrowicza rzucone mitowi Polaka - zawsze bohatera, ascety i męczennika rezygnującego z osobistych aspiracji, oddalającego się bez reszty sprawie narodowej. Ten romantyczny stereotyp stał się przecież w XX wieku składnikiem oficjalnej, państwowej ideologii. Martyrologiczne role zostały już z góry rozdane. Atmosfera końca lat trzydziestych, kolejna wojenna mobilizacja powodują, że "znów więc Polak musiał w sobie się zamknąć, jak w fortecy, w siebie uwierzyć i siebie pokochać". Przeciw temu "rozdaniu ról" skierowana jest przecież dramatyczna apostrofa narratora "A płyńcież wy, płyńcież, Rodacy, do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu Waszego, świętego, ciemnego, chyba Przeklętego!..." Jerzy Kryszak jako Gombrowicz prawie nie beirze bezpośrednio udziału w akacji. Bohaterów i zdarzenia opisuje z zewnątrz, okazując co chwila to zaskoczenie, to niesmak lub świętą zgrozę. Ale cały czas jest deklamatorski, rezonerski, bez cienia autoironii - jakby jego to wszystko n ie dotyczyło, nie obchodziło. Tak ustawiona rola narratora-Gombrowicza dość skutecznie niweluje prowokacyjny charakter jego tekstu.

W powieści Gombrowicza społeczności polskiej chodzi na dobrą sprawę o jedno: o sprostanie wymogom stereotypu Polaka, szczególnie w chwili zagrożenia Ojczyzny. Na postacie niepozornych, zwykłych ludzi autor nakłada maski o majestatycznych czy wręcz heroicznych rysach i sprawdza, co się dzieje, jeśli bohater nie potrafi tej narzuconej przez historię i sytuację roli sprostać. Tymczasem bohaterowie spektaklu Andrzeja Pawłowskiego nie są stawianie przed żadną próbą, nie nakłada im się nowych masek, ale są od początku chodzącymi stereotypami. Nie muszą też przeżywać żadnych konfliktów wewnętrzych, nie szamoczą się z narzuconą im siłą Formą, nie domagają się wypełnienia jej treścią. Są poprzebieranymi w cepeliowskie kostiumy marionetkami, jak krakowianka czy góral, a np. Tomasz do sceny pojedynku przywdziewa kontusz. W wyniku tych i im odobnych reżyserskich schematyzacji, mnożenia stereotypów, Gombrowiczowska opozycja Formy i Chaosu Tomasza (Jan Świderski) i Gonzala (Jerzy Kamas) traci jakąkolwiek moc.

Szczególnie, iż rola Jerzego Kamasa, wyeksponowana inscenizacyjnie, także została sprowadzona do jednego wymiaru. Gonzalo Gombrowicza był zawsze "pomiędzy", jednocześnie mężczyzną i kobietą, milionerem i własnym lokajem, odważnym obrońcą i tchórze, po szlachecku gościnnym gospodarzem i potencjalnym cynicznym mordercą. Jerzy Kamas zaś jest jednoznacznym, kapryśnym, sympatycznym, dobrze wychowanym homoseksualistą, bardzo zachłannym - "biega" nie tylko za Ignacem, ale również (w antrakcie) za przerażonym narratorem. Przy tak pomyślanej roli Gonzala, rzecz jasna, nie stanowi żadnej opozycji wobec stereotypu polskości jako wartości absolutnej. Widownia śledzi z zainteresowaniem jego ekscentryczne, ale szczere i swobodne, formy życia. Co więcej, ożywiają one również narratora, którego moralność i otwartość Gonzala najwyraźniej zdaje się pociągać niż cała dość nudna zbiorowość polska. Tyle że od głównego dylematy powieści Gombrowicza: ojczyzna-synczyzna, skostnienie Formy- nihizm Chaosu - jesteśmy teraz niedaleko.

Niewiele znaczącej w powieści postaci Horacja Andrzej Pawłowski zupełnie niespodziewanie przydzielił funkcję nadrzędną. Horacjo (Tadeusz Chudecki) nie mówi ani słowa, ale od początku spektaklu jest nieustannie obecny. W kolejnych kostiumach przemyka przez scenę, robi "wymowne" miny, buja na huśtawce, wyłania się spod sceny. Dopiero w ostatniej części wchodzi w autorską funkcję biernego, ale precyzyjnego narzędzia w ręku Gonzala. Niemy pojedynek z Ignacem (Michał Bajor) rozegrany jest bardzo pomysłowo. Jednak sensu i zadania tej przedziwnej postaci nie sposób w przedstawieniu odczytać. Podobnie jak i sensu przemianowania poczciwego Rachmistrza polskiej spółki handlowej w Pułkownika, attache wojskowego Poselstwa. Skromny buchalter jako Wódz Kawalerów Ostrogi, jako inicjator Wielkiej Zbrodni, która miałaby związać i scalić polską społeczność, jest jednym z najlepszych przykładów owego Gombrowiczowskiego terroru Formy: powszechny patriotyczny obrządek jako wszechmocny czyn narodowy. Co uzyskuje reżyser zastępując Rachmistrza Pułkownikiem? Tanią aluzję?

Z autorskiego przeglądu mitologii polskiej stosunkowo najmocniej wyeksponowana została w warszawskim spektaklu polskość jako egzotyczny towar dla cudzoziemców i wobec cudzoziemców. Są wszystkie patriotyczne "przedstawienia", jak prezentacja Geniusza-Gombrowicza na literackim wieczorze u argentyńskiego pisarza, polowanie "na szaraka" (ale bez szaraka), pojedynek, kulig-zajazd. Wszystko to podszyte oczywiście złośliwą drwiną; słowa posła-ministra (Marian Kociniak): "rzecz ważna, żeby męstwa tego naszego pod korcem nie chować, owszem, na cztery strony świata go roztrąbić ku większej sławie imienia naszego, a tyż to w chwili, gdy my na Berlin, na Berlin, na Berlin!" - odnoszone do głupawego pojedynku brzmią żałośnie śmiesznie. Ale w sztucznie nadętej, a zarazem nawiedzonej pozie aktora jest też coś przejmująco tragicznego: nie dopuszczone do głosu poczucie pustki.

Finałowe buchnięcie śmiechem dla Gombrowicza miało być tyleż szydercze, co krytyczne. W zakończeniu spektaklu Andrzeja Pawłowskiego nie ma oczyszczenia - bo i konflikt główny, sprowadzony do zabawy stereotypami, dawno przestał być istotny. "Buchnięcie" jest tu więc tylko szyderstwem; śmiech jest pusty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji