Artykuły

"Pieszo" w Tarnowie

Józef Zbiróg wraz z żoną Barbarą Wałkówną-Zbiróg objęli dyrekcję tarnowskiego Teatru im. Ludwika Solskiego na początku mijającego sezonu. Do pracy zabrali się energicznie. Jedenaście premier na obu scenach - to mówi samo za siebie. Wielu tarnowskich aktorów to niedawni absolwenci szkół teatralnych. Pracują tu reżyserzy ze stażem pedagogicznym. Jest więc również pomysł na teatr, na osiągnięcie stabilnej, profesjonalnej codzienności. Niewiele wśród teatrów w małych ośrodkach jest takich, w których praca dawałaby poczucie sensu i perspektywy. Tarnowski zespół takie poczucie ma. Czuje się to oglądając przedstawienie "Pieszo". Bo choć spektakl nie jest wolny od błędów, choć prowokuje, jeśli nie do uwag krytycznych, to na pewno do dyskusji, jest w nim jednocześnie to nieuchwytne "coś" powodujące, że po prostu chce się być w tym teatrze.

Na widowni, jak to najczęściej bywa, grupa szkolnej młodzieży. Ale na piętnaście minut przed przedstawieniem (Uwaga!) przed kasą zjawia się kilkuosobowa grupa dorosłych widzów i kupuje bilety. Każdy, kto choć trochę zna codzienność teatrów w małych miastach, wie, co to znaczy.

"Pieszo" na tarnowskiej scenie wyreżyserował Michał Pawlicki. Dramat Mrożka bez postaci Superiusza nie ma sensu. W teatrze tarnowskim, podobnie zresztą jak w wielu innych, nie ma aktora, który mógłby tę postać zagrać. Jeśli nawet widzimy w Superiuszu aktora inteligentnego i utalentowanego (takim bez wątpienia jest Grzegorz Janiszewski), a przy tym dwudziestokilkuletniego, to można uwierzyć, że rozumie on problematykę zawartą w tej roli. Ale trudno przyjąć, że są to jego myśli. Wszystko razem daje efekt jak z wierszyka Witkacego:

Pusz się draniu, pusz się, pusz -

Potem chycniesz w grób i kusz.

To wystarczy, by zapytać o sens podejmowania trudu realizacji "Pieszo" w Tarnowie. Ale przyjmijmy to, co jest. Nie ma Superiusza, jest znak, kim Superiusz być powinien.

Głęboka, mroczna przestrzeń sceny. Poprzerywane fragmenty kolejowych torów. W głębi rozciągnięty biały horyzont. Na środku kolejowe zwrotnice. Ostre białe światło oświetla coraz to inne fragmenty dekoracji. Nie ma wątpliwości - jesteśmy w teatrze. Nie spotkamy tu wędrowców, którzy pieszo podążają w wyznaczonym kierunku. Cały świat jest pobojowiskiem. Bohaterowie gwałtownie, z różnych stron, pojawiają się na scenie. Raczej w poszukiwaniu celu wędrówki niż przemierzając przestrzeń. Tarnowskie "Pieszo" w swym pierwszym akcie przypomina konstrukcją pierwszy akt "Wesela". Tyle że pozbawione zostaje jednocześnie porządkującego rytmu pieszej wędrówki. Za to pogwałcenie logiki dramatu Mrożka trzeba zapłacić. Ciężar spada na aktorów. Stąd nieco rażąca nadekspresja gestu i nadmiar znaczących pauz. Zespół aktorski, obarczony świadomością, że ma przekazać coś więcej niż jest w "Pieszo", miast skupić się na konkretach, swoje wysiłki poświęca na zwrócenie uwagi widza na semantyczną warstwę przedstawienia. Zupełnie niepotrzebnie, skoro to samo powiedziane jest w scenografii Grzegorza Małeckiego.

W akcie drugim, który reżyser oparł na rytmie, wszystkie aktorskie niedociągnięcia znikają. Przestaje nawet zwracać uwagę widza niezrozumiała zupełnie w pierwszym akcie postać Superiusza. Jego kwestie, padając w rytmie, spełniają swoją funkcję. W pełni ujawniają się też, uprzednio ledwie zaznaczone, postaci. Nade wszystko Ojciec Józefa Zbiróga, rozpaczliwie odrzucający ufnego i dziecinnego Syna (Marek Kępiński), za którego odpowiedzialność staje się zbyt wielkim ciężarem. Zależności między Ojcem a Synem jest zresztą konsekwentnie prowadzona od początku do sceny zamiany butów. To pierwsze, znane mi przedstawienie "Pieszo", w którym tak wyraźnie zabrzmiał sens tej sceny. Na pobojowisku starej cywilizacji, wokół ognia skupiają się jej dzieci, by jak ludzie pierwotni rozpocząć budowanie nowej kultury. Trochę śmieszy, że na tarnowskiej scenie zamiast ognia mruga czerwona żarówka, ale zostawmy tę kwestię nieugiętym służbistom Straży Pożarnej.

Człowieczy wrak - pokryty bandażami i niewidomy Grajek, usypia do ostatniego w starej rzeczywistości snu, rozpaczliwie wyczerpanych ludzi. Za chwilę, po przebudzeniu, zacznie nieubłaganie opadać wiszący od początku nad sceną niczym miecz Damoklesa, biało-czerwony szlaban graniczny. Dzieląc przestrzeń na dwa, nie dające się połączyć światy. Wyeksponowany reżysersko moment wyborów grzeszy nieco, jak i cały spektakl, zbytnią ilustracyjnością - ale w konsekwencji służy myśli przedstawienia.

Niejasne jedynie jest dla mnie ostatnie wyjście Superiusza. Wraz z pogrążoną w wężowym tańcu Bajaderą wchodzi z głębi sceny, bez trudu przekracza wyznaczoną przez szlaban granicę i ze słowami: "W tej sytuacji kierunki nie mają dla nas żadnego znaczenia", wychodzi przez widownię. Ojciec spogląda w górę i mówi: "Im to dobrze. My musimy pieszo". Odnosi się wrażenie, że to na temat samolotów lub przelatujących w górze ptaków. A chyba nie taka była intencja twórców. Ten finał osłabia znacznie siłę przedstawienia, które, zwłaszcza w swej drugiej części, nabiera interesujących znaczeń. Obok Józefa Zbiróga na uwagę zasługują role Barbary Wałkówny-Zbiróg (Baba), Ewy Raczy (Pani) i Marii Zawady-Bilik (Dziewczyna). Na pełny sukces tarnowskiego teatru przyjdzie jeszcze poczekać. Są jednak podstawy, by wierzyć, że teatr ten będzie się w następnych sezonach rozwijał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji