Artykuły

Propozycja stylu

Są w naszej tradycji literackiej utwory tzw. bezsporne, które raz zdobyły sobie patent arcydzieł, reprezentują kanon nie kwestionowanych wartości i budzą dość zgodny, choć różnymi kryteriami odmierzany entuzjazm. "Sen srebrny Salomei" z pewnością do nich nie należy. Jest to w dorobku Słowackiego tekst szczególnie kontrowersyjny. Jedni, a wśród nich nierzadko koryfeusze krytyki, zarzucali mu nieumiarkowane w efektach, brak logiki, smaku i dyscypliny artystycznej. Drudzy chwalili "Sen" za wizjonerską wnikliwość, ostrość i realizm w podjęciu problematyki społecznej, za skalą środków ekspresji.

W ciągu ostatnich kilku lat akcje tej sztuki na giełdzie teatralnej poszły gwałtownie w górę. Należy ona obecnie do tego kręgu pozycji polskiego dramatu romantycznego, który budzi maksymalne zaciekawienie wśród znakomitej większości ludzi sceny. Z różnych zresztą powodów. Zarówno poznawczych, jak i stylistycznych. Wiąże się to chyba z szerszym zjawiskiem ostrych przewartościowań stylu naszego teatru. I to przewartościowań zachodzących nie tylko w wąskim gronie koneserów, ale także wśród autentycznej szerokiej widowni. Po doświadczeniach poetyki Witkacego czy Mrożka właśnie "Sen srebrny Salomei" ze swoją cudowną dezynwolturą, ową szokującą niejednolitością stylu mieniącego się wszystkimi odcieniami komediowości i sarkazmu, liryki i groteski, brutalności i ironii - stał się partyturą w pełni teatralnie żywą, frapującą współczesną.

Powojenne sceniczne losy tej sztuki sprowadzają się właściwie do trzech propozycji inscenizacyjnych. Jerzy Galiński próbował, kontynuując linię interpretacji schillerowskiej, odczytać tekst jako pamflet antysarmacki. Ale to, co w słynnej przedwojennej lwowskiej premierze (1932 r.), było akcentem odwagi politycznej i artystycznej, tu nabrało cach pewnej oczywistości wtórności. Tadeusz Minc w swoim, przecenionym zresztą przez krytykę przedstawieniu (można je było zobaczyć w czasie tegorocznego wrocławskiego festiwalu teatralnego) szukał klucza do sztuki w stylistyce baroku nie szczędził, jaskrawych i drastycznych efektów, ale jednocześnie nie potrafił narzucić inscenizacji żadnego konsekwentnego intelektualnie i teatralnie stylu.

Krystyna Skuszanka sięgnęła po "Sen srebrny" pierwsza, bo już w roku 1959. Pierwsza też zrozumiała go jako utwór o niszczycielskiej presji historii na losy ludzi nie rozumiejących mechanizmu jej działań. Skuszanka uwierzyła autorowi i jego przewrotne określenie "Snu srebrnego" jako "dramatycznego romansu" zinterpretowała na szczęście mniej prostodusznie niż zastęp znakomitych autorytetów krytycznych. Dzięki temu sarkastycznie komediowy finał sztuki został nareszcie odczytany nie jako lapsus, ale jako okrutnie ironiczny cudzysłów, klucz do całości. Obecna wrocławska premiera to już trzecia z kolei praca reżyserska Skuszanki nad tym tekstem. Świadczy to o niewątpliwej fascynacji sztuką, o ambicji drążenia jej myślowych i artystycznych wątków.

Widzę w tym przedstawieniu nie tylko sprawną scenicznie realizację, ale i coś więcej - dojrzałą próbę poszukiwania teatralnego ekwiwalentu dla poetyki naszego romantycznego repertuaru. Propozycję stylu teatru bardzo poetyckiego, przepuszczonego przez filtr misternej, estetyzującej stylizacji. Spektakl Skuszanki jest istotnie szlachetny w środkach, emocjonalny i jednocześnie podporządkowany jednolitym rygorom, płynny w rytmie, wyrafinowany w konstrukcji ruchu scenicznego. Wszystkie elementy inscenizacyjne współbrzmią w nim precyzyjnie i czysto. I scenografia Krystyny Zachwatowicz, piękna i wysmakowana, w kolorycie kostiumów, sugestywna i skrótowa w kompozycji przestrzelą scenicznej, i muzyka Adama Walacińskiego bezbłędnie określająca klimat inscenizacji. Widać w tym wszystkim świadomy zamysł i niewątpliwą konsekwencję. Jest to przedstawienie harmonijne w doborze elementów, ładne, może zbyt ładne, komponowane wyraźnie kobiecą ręką. Skuszanka subtelnie i uchwyciła balladowo-wizjonerską tonację sztuki, umiejętnie budowała atmosferę psychologicznych napięć, starannie modelowała rysunek dialogu. Zapłaciła przy tym jednak cenę określonego wyboru określonej teatralnie stylizacji materiału literackiego. Otóż, nie jest dla mnie rzeczą przypadku, że najbardziej sporne wydało mi się w tej inscenizacji ujęcie scen ludowego buntu i szlacheckiej dintojry. To znaczy scen, których charakter prowokuje właśnie do użycia ostrzejszej i bardziej różnorodnej techniki ekspresji. Zbuntowany świat kozacki nie stanowił w tym przedstawieniu żadnej istotnej przeciwwagi dla świata Regimentarza czy Gruszczyńskiego, został narysowany dość ogólnikowo, był tylko dalekim tłem (Może w tym zresztą i wina niektórych wykonawców!). Zastosowanie układu pantomimicznego w scenie cmentarnej to pomysł może niebanalny, ale drażniący pewną sztucznością. Właśnie w tych momentach czułem najbardziej pewien niedosyt i zadawałem sobie pytanie, czy ta zamierzona swoiście klasycyzująca płynność i jednolitość stylu inscenizacji nie jest zbyt pięknym kostiumem maskującym pewno istotne aspekty tej arcywspółczesnej stylistycznie sztuki? Jeśli mi czegoś w tym przedstawieniu brakowało, to właśnie mocniej zarysowanych opozycji, częstszego operowania kontrapunktem i dysonansem, pewnej brawury w wyborze środków wyrazu. Ale już to pisząc, uświadamiam sobie, że byłby to wtedy po prostu inny spektakl.

Są w przedstawieniu Skuszanki przynajmniej dwie świetne role. Spośród wykonawców na pierwszym miejscu postawiłbym Igora Przegrodzkiego, znakomicie sarmackiego, imponującego kulturą i dyscypliną środków - Regimentarza Stempowskiego. Bardzo sugestywną Księżniczką była również Anna Lutosławska, która jednak finezyjnie punktując każdy odcień swego stosunku do Sawy, zapominała trochę o innych rysach osobowości kreowanej przez siebie bohaterki. Bardzo lubię aktorstwo Krzesisławy Dubielówny, tym razem jednak w roli Salomei wydała mi się zbyt enigmatyczna i powierzchowna, niezdecydowana w rysunku postaci. Reprezentanci świata kozackiego wypadli raczej blado. Nie przekonywali mnie - ani monotonnie patetyczny Ryszard Kotys w roli Semenki ani Ferdynand Matysik, który fascynującą postać Sawy zagrał bez siły i dramatycznego wyrazu. Te szczegółowe aktorskie niedostatki są wprawdzie skazą na czysto i klarownie pomyślanej kompozycji przedstawienia, ale nie obniżają jego ogólnej rangi. Byliśmy we wrześniu świadkami premiery "Snu srebrnego Salomei", która w sposób niezaprzeczalnie ciekawy zainaugurowała obecny wrocławski sezon teatralny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji