Artykuły

Don Giovanni" na XVIII Międzynarodowym Festiwalu "Bałtijskij Dom"

Cząstki w poszukiwaniu pełni.

"Bałtijskij Dom". Posłowie.

Tatiana Tkacz, "Gazieta Kultura" nr 47, 4-10. 12. 2008.

Czas szybko płynie i XVIII Międzynarodowy Festiwal "Bałtijskij Dom" przykryły nowe wydarzenia i emocje. Ale rozmyślania o tym, co tam mogliśmy zobaczyć nie opuszczają. To, że ten program okazał się bliski i zgodny tematycznie z zakończonym wówczas Trzecim Międzynarodowym Teatralnym Festiwalem "Aleksandryjski" potwierdziło tylko jego aktualność. W czasie oglądania przedstawień wzmacniało się przekonanie, iż koncepcja zaproponowana przez organizatorów Festiwalu "Bałijskij Dom" jest i współczesna, i aktualna, i trafiona w czas.

W samym jej podtytule "Anatomia teatru" oczywiste jest dążenie do konkretnego wyznaczenia najbardziej charakterystycznych atrybutów procesu teatralnego nowego tysiąclecia. Daje się zauważyć pewna próba rozczłonkowania na elementy składowe całości (która w potoku codzienności wydaje się już pospolita), aby określić dzisiejsze dążenia poszukiwań twórczych. "Bałtijskij Dom" dobrze poradził sobie z postawionym ambitnym zadaniem. Od 8 do 19 października od spektaklu do spektaklu widzowie dokonywali podróży przez niepokojącą przestrzeń dzisiejszego teatru, zapoznając się z dziełami twórców, którzy zostali zaklasyfikowani do grona nowatorów - Grzegorza Jarzyny, Luka Percevala, Alvisa Hermanisa, Eugenio Barby, Christiana Smedsa, Andrija Żołdaka, Tiita Ojasoo, Andrieja Moguczija, a także tych, których twórczość pod wieloma względami określiła obecne osiągnięcia teatru - Walerego Fokina i Jonasa Vaitkusa.

Pstrokata, różnokolorowa mozaika zaproponowanych na festiwalu spektakli trafnie i precyzyjnie ułożyła przemyślaną i efektowną kompozycję.

Tak na przykład wyrazisty, donośny "Giovanni" polskiego teatru TR Warszawa, ozdobiony ogromną dawką scenicznego piękna, nie stroniący od zapożyczeń z modnych inscenizacji współczesnych twórców, swobodnie łączący w jedną całość słynną operę Mozarta i molierowską komedię, muzykę i wideo. Spektakl obliczony na epatowanie publiczności, podobnie do swego bohatera, współczesnego sobowtóra Don Juana, nie licząc się ze społecznymi gustami, pragnął za wszelką cenę zrobić wrażenie, zadziwić, oszołomić, zaskoczyć. W spektaklu polskiego reżysera Grzegorza Jarzyny bohater o imieniu Giovanni nie jest romantycznym poetą miłości, jak słynny Don Juan, tylko pamflecistą. Ostry montaż scen oddaje ten klipowy sposób myślenia, który operuje znanymi gotowymi blokami pojęć. Giovanni, który z radośnie szaloną wściekłością roztrwonił swoje życie pozbawiony jest jakiegokolwiek znaczenia. Umarł z obżarstwa, tylko śmierci tej nikt nie zauważył: siedząc obok stygnącego trupa, niemalże się z nim obejmując, goście nawet w ostatniej scenie kontynuowali zabawę - kłopoty się rozpierzchły. I żadnej infernalności - najpospolitsza nuda.

Być może, w minionym stuleciu ten spektakl, jak zresztą i wiele innych festiwalowych propozycji zostałby odebrany jako zjadliwa satyra na moralność społeczną. Ale teraz, w XXI wieku, obecność śmierci a nawet uczestnictwo śmierci w wydarzeniach w żaden sposób nie niweluje elementu humoru. Bohater umiera - ale w rezultacie to zupełnie niczego nie zmienia.

[]

Cechą wyróżniającą wszystkie realizacje przedstawione na ostatnim festiwalu "Bałtijskij Dom" była wyrazista teatralność. Bowiem współczesny człowiek - to człowiek nieustannie uczestniczący w grze i nie może już funkcjonować poza przestrzenią gry.

[]

Planując program festiwalu jako zbiór, w którym każde dzieło posiadając własny sens i wydźwięk, wchodziłoby we współdziałanie ze spektaklami - partnerami, organizatorzy festiwalu "Bałtijskij Dom" stworzyli ciekawy obraz żywego teatru. Rozbrzmiał też jego leitmotiv: współczesny człowiek miota się z tęsknoty za utraconą pełnią i miłością. Taka jest reakcja współczesnej sceny na problemy życia.

Antyopera i dwie łajdaczki

Na XVIII Międzynarodowym Festiwalu "Bałtijskij Dom"

Jewgienij Sokolinskij, "Czas Pik", nr 38, 15-21. 10. 2008.

Jak się zapewne domyślacie, mowa będzie nie zupełnie o operze. Festiwalowe życie Petersburga płynnie przeniosło się z Placu Ostrowskiego na Prospekt Kronwierskij. Festiwal "Aleksandryjski" zakończył się "Fedrą" polskiego Teatru Narodowego, zaś "Bałtijskij Dom" rozpoczął się spektaklem teatru TR Warszawa "Giovanni". Fedrę i Donnę Annę grała Danuta Stenka.

Ale opera też się wcisnęła w festiwalowy wir. Pod tytułem "Giovanni" kryje się "Don Giovanni" Mozarta i "Don Juan" Moliera, chociaż wątpliwe żeby obaj ojcowie rozpoznali w inscenizacji młodego Grzegorza Jarzyny swoje ukochane dziecię. Jarzyna nie jest tak znany w Rosji, jak w Polsce, ale pamiętamy jego poprzedni spektakl "Bzik tropikalny" (2002). "Bzik" wg Stanisława Ignacego Witkiewicza zdecydowanie mi się spodobał, bzik wg Mozarta i Moliera zdecydowanie się nie spodobał.

"Truposz" i pestka winogron

Zgodnie z kanonami awangardyzmu, akcja "Don Juana" została przeniesiona we współczesność. Niech tam. "Chrystus cierpiał i nam kazał cierpieć". Jarzyna zna tragizm opery Mozarta, mitologizm w muzyce, rangę dwóch arcydzieł, ale w ostatecznym rezultacie ta jego wiedza nie jest widoczna. "Moim zadaniem jest poszukiwanie pewnych szczelin w przestrzeni kultury, w których znajduję coś nowego" - wyjaśnia reżyser w biuletynie festiwalowym. Diabli by wzięli Mozarta - nie daje się go upchać w szczelinie!

Jarzynę denerwuje konsumpcyjne społeczeństwo, więc je wyśmiewa w "Giovannim". Tylko w tym społeczeństwie są wielkie osobowości i przeżuwający tłum. Giovanni (Andrzej Chyra) mało odróżnia się od tłumu. Polski Don Juan umiera nie od uścisku piekielnej dłoni Komandora (Remigiusz Łukomski) - tylko dławi się pestką winogron w czasie "wielkiego żarcia". Zdarza się. Ale problematyka moralna i filozoficzna tego utworu w takim wariancie zdecydowanie zostaje zaniżona.

Reżyser ze sterczącymi włosami i zarysem bródki przede wszystkim dążył do odnowienia klasyki. I tu jest wielka strata. Nowatorstwo "Giovanniego" jest wątpliwe. Peter Sellars nakręcił już współczesny film - operę "Don Giovanni" z życia kryminalnego Manhattanu. O wiele bardziej przekonujący, niż wersja Jarzyny. W spektaklu TR Warszawa przedśmiertna pogawędka Don Juana z trupem Komandora, usadzonym na skórzanej kanapie, sprowadza wielką legendę do poziomu sztuczki Braci Presniakow "Połowoje pokrytije". W sztuczce tej dwaj kumple taszczą ze sobą "truposza", nie wiedząc co zrobić z ciałem. A jeszcze jakieś 20 lat temu był na naszych ekranach francuski film "Nie ma sprawy!" opowiadający podobną historię.

Ale wracając jednak do opery. W tym samym biuletynie festiwalowym nr 1 Jarzyna przyznaje: "Opera to nie jest przestrzeń, którą do końca rozumiem, ale ta przestrzeń jest moim celem". Cel szlachetny, ale próba wciśnięcia operowych fragmentów w ramy współczesnego spektaklu dramatycznego nie powiodła się. Reżyser nazwał swój opus antyoperą. Kto w tej antyoperze śpiewa owiane jest tajemnicą. Najprawdopodobniej na nagraniu połączone zostały siły aktorów operowych i dramatycznych. Zresztą, kwestia jakości nagranego śpiewu nie jest najważniejsza. Ważniejsze jest, że Mozart w nowym kontekście jest bez sensu. Genialne arie stają się śmieszne. Donna Anna śpiewa arię zemsty naciągając białe spodnie - napięcie tej chwili znika. Słodki tenor Don Ottavio (Tomasz Tyndyk) wałęsa się po scenie, nie wiedzieć czemu odziany w t-shirt i międli paciorki różańca - obroży. Teresa Berganza, fantastyczna śpiewaczka operowa, jako Zerlina (w filmie Josepha Losey'a "Don Giovanni") - była skomplikowanym charakterem, ukazanym wielowymiarowo. Zerlina (Roma Gąsiorowska) jest głupią sekretareczką na korporacyjnej imprezie. Zresztą, właśnie korporacyjną imprezą kończy się cała akcja. I dla czegoś takiego warto było się tak trudzić?

Jedynie epizod pierwszego spotkania Don Juana i Donny Anny (Danuta Stenka) sugeruje ciekawe możliwości spektaklu, ale w końcu nie zrealizowane. W tej Donnie Annie łączą się szlachetność, tragiczna percepcja świata córki Komandora i wrażliwość, seksualność Donny Elwiry. Przynajmniej w grze Stenki jasne jest, dlaczego właśnie Donna Anna została ostatnią kobietą sewilskiego uwodziciela (albo warszawskiego birbanta).

Wesołe obrazki z robalem

Cenię u Jarzyny formalną umiejętność panowania nad przestrzenią sceniczną, montażu - widać, że mamy do czynienia z profesjonalistą. Ale oczekiwałem od niego czegoś więcej, niż tylko zabiegów formalnych. Bo na przykład u Andrija Żołdaka nie ma nic więcej prócz chwytów formalnych i to jeszcze zapożyczonych od innych. []

Głowę obcięli, a płaczą za włosami

[]

Zatem, mamy za sobą trzy pierwsze spektakle festiwalu. Są bardzo różne, ale dewizę mają jedną, wilde'owską: każdy zabija kiedyś to, co kocha . Jarzyna kocha operę i ją zabija. []

Od płotu do designu

Marina Dawidowa, "Izwiestija" nr 94, 16. 10. 2008.

Najważniejszy festiwal teatralny Petersburga "Bałtijskij Dom" otworzył spektakl Grzegorza Jarzyny "Giovanni". Zaraz za nim został pokazany "Ożenek" Walerego Fokina, zrealizowany w Teatrze Aleksandryjskim i zagrany w dzień jubileuszu czterdziestolecia pracy twórczej mistrza. Te dwa spektakle pokazały, w jak różny sposób podchodzą do klasyki nasi i tamtejsi reżyserzy.

Wsiewołod Meyerhold postawił swego czasu bohaterów "Lasu" Ostrowskiego na szczudłach. Walery Fokin, stojący na czele Centrum im. Meyerholda i czujący się kontynuatorem dzieła wielkiego mistrza (jego przyjście do Teatru Aleksandryjskiego na stanowisko dyrektora w dużym stopniu było uwarunkowane tym, że Meyerhold uświęcił swoim imieniem tę scenę), nałożył bohaterom Gogola łyżwy. []

"Giovanni" (kolejna sceniczna wersja mitu o Don Juanie) - to zupełnie inna sprawa. Słynny Polak, już od dziesięciu lat kierujący warszawskim Teatrem Rozmaitości (który obecnie przemianował na TR Warszawa) przyjechał kiedyś jeden raz do Moskwy na Festiwal NET (Nowyj Jewropiejskij Tieatr) z "4. 48 Psychosis" Sarah Kane. W interpretacji emblematycznego dla współczesnej dramaturgii tekstu Jarzyna wyznaczył podstawowe sceniczne parametry dzisiejszego teatru okrucieństwa. Od tamtej pory podłoga z kafli, neonowe światło, estetyzacja cierpienia stały się wspólnym punktem w inscenizacji krwawego egzystencjalnego miotania się współczesnego człowieka. U podstaw nowego spektaklu polskiego reżysera leżą dwa klasyczne utwory - sztuka Moliera i opera Mozarta, ale otoczenie mają to samo - kafelkowe, zimne. Legendarny lubieżnik jest tu postrzegany jako prawdziwy bohater epoki neonowych reklam i designerskich (high-tech) wnętrz.

Don Juan Moliera jakby sprawdzał niebiosa na cierpliwość. Konsekwentnie rozrywając związki z kobietami, przyjaciółmi, ojcem, próbował zrozumieć jak nisko może upaść człowiek i czy można to swobodne upadanie nazwać lataniem. Giovanni (Andrzej Chyra) nie potrzebuje rzucać wyzwania Bogu i wypróbowywać na ile zasady moralne są elastyczne. Zasady w epoce glamour zostały odrzucone jako coś nieprzydatnego. Niebiosa są puste i wszyscy to wiedzą. Wszyscy, nie tylko sam perfidny uwodziciel. Na początku spektaklu Donna Anna (Danuta Stenka) czeka na bohatera w cudownym pokoju kąpielowym. On wchodzi do niej, wciągając jak bandyta pończochę na głowę. Ujrzawszy go, w porywie namiętności ona sama zaczyna rwać pończochy na nogach. Żadnego wstydu, żadnych konwenansów. Kto tu kogo uwodzi, Bóg jeden raczy wiedzieć. Brutalny seks zostaje przerwany nagłym wtargnięciem Komandora (Remigiusz Łukomski), którego Giovanni zabija tak samo brutalnie - głową o brzeg wanny. Obojętnie spojrzawszy na zwłoki, Donna Anna ponownie wyciągnie ręce do swojego kochanka. Rozkosze dopiero się zaczną.

Temat kary przebija się w tym spektaklu tylko w postaci boskiej muzyki Mozarta. Rozbrzmiewa ona w czasie imprez towarzyskich, na których Giovanni z Laporello przepuszczają swoje słodkie życie. Muzyka dobiega z sali, kiedy Giovanni prowadzi rozmowę zasadniczą z donną Elwirą, którą przypadkowo spotkał we foyer teatru. Bohater sam przytaszczy trupa Komandora do swojego pokoju, posadzi na kanapie, zażąda, żeby sługa samego nieboszczyka (a nie pomnik) zaprosił na kolację. Trup leży bez ruchu. A potem nagle zmartwychwstanie na kilka minut, odśpiewa finałową arię pięknym basem i znów opadnie martwy na kanapę. Ta aria to też reminiscencja z klasyki. Nie więcej. W opuszczonym przez Boga świecie tego spektaklu uścisk kamiennej prawicy nikomu nie zagraża, a śmierć jest absurdalna jak samo życie. Zuchwały rozpustnik umrze przypadkowo na bankiecie zakrztusiwszy się jakimś smakołykiem, a goście modnej imprezy nawet nie zauważą jego końca.

Jarzyna w "Giovannim", posługując się motoryzacyjną terminologią, nie zawsze dawał sobie radę z prowadzeniem, ale dokładnie wie dokąd i po co jedzie. On sprawdza nasze życie z pomocą archetypicznej historii, odnajdując w niej nowe gorzkie alikwoty. Ta łączność z rzeczywistością jest głównym przykazaniem wszystkich najważniejszych artystów zachodniej reżyserii. Ukoronowany wieńcami laurowymi mistrz Fokin z kierowaniem daje sobie radę na pięć z plusem, ale jedzie on, jak większość rosyjskich reżyserów, nie w stronę dzisiejszej rzeczywistości, a w stronę odwrotną - do abstrakcyjnego świata teatralnych iluzji. Można zajrzeć za płot i zobaczyć, jak klasyczni bohaterowie stojąc na łyżwach pięknie wyślizgują się od rzeczywistości.

***

a w Petersburgu przemówili z polskim akcentem

Na festiwalach północnej stolicy szczególną uwagę zwrócono na warszawskie teatry.

Katierina Pawluczenko, "Niewskoje Wriemia", 21. 10. 2008.

Do niedawna monopol na wwożenie importowanych przedstawień do naszego miasta miał festiwal "Bałtijskij Dom". To na niego była przerzucona misja edukacyjna.

Stając na czele Teatru Aleksandryjskiego Walery Fokin stworzył międzynarodowy festiwal teatralny pod taką samą nazwą jak teatr. Ale nie musimy mówić o konkurencji: "Bałtijksij Dom" zawsze zorientowany był na nowości i eksperyment, prezentując spektakle z wszelkich możliwych teatrów i teatrzyków. Festiwal Aleksandryjski stał się natomiast forum narodowych akademickich teatrów różnych krajów.

Międzynarodowy blok Trzeciego Festiwalu Aleksandryjskiego zamknął spektakl "Iwanow" polskiego Teatru Narodowego, natomiast osiemnasty "Bałtijskij Dom" otworzyli Polacy. Grzegorz Jarzyna pokazał inscenizację "Giovanniego".

Dwa warszawskie teatry zaprezentowały diametralnie przeciwstawne w sensie atmosfery, idei, koncepcji, interpretacji spektakle.

Jan Englert - aktor i reżyser Teatru Narodowego. Człowiek starej daty, wychowany na klasycznej szkole teatralnej, niesie ją w sobie przez całe życie. Postarzył swojego Iwanowa, którego zagrał fantastyczny aktor Jan Frycz, o jakieś dwadzieścia lat. Zrobił z niego takiego znudzonego starzejącego się mężczyznę, który najwyraźniej na tyle przesycił się w dotychczasowym życiu wszelkimi możliwymi przyjemnościami, że teraz nowy dzień nie tylko go nie zadziwia, ale nawet drażni - swoją pstrokacizną, chaosem, pędem. I otaczający wielogłos "corps de ballet", w który Englert przekształca pozostałe postaci sztuki, potwornie go irytuje. Rozproszywszy się po scenie w salonie domu Lebiediewów goście zbierają się w kręgu wtórując głównemu bohaterowi, odpierając jego argumenty. Ale to chyba jedyny zamysł, który można byłoby nazwać (i to z dużym naciąganiem) nowatorskim.

Polski "Iwanow" to przykład spektaklu nostalgicznego za latami siedemdziesiątymi. Jest równy i cichy, jak oddech śpiącego człowieka. Nawet pomijając gwiazdorski zespół wykonawców. Tylko Danuta Stenka, grająca Sarę, żonę Iwanowa wyróżnia się nieco na ogólnym tle swoją ekspresją. Ale i tak raczej miło się ją ogląda ze względów estetycznych. Jej płynne ruchy, przerywane histerycznym tańcem przed oziębłym wobec niej mężem. Na krótką chwilę ta rozczulająca, wątła kobieta wyzywająco, nieprzyzwoicie dotyka swoich piersi, poklepuje się po udach i czule przytula się do lędźwi niemal skamieniałego na widok jej zrywu męża. Prócz tej jednej sceny reżyser podąża za literą Czechowa. I jest w tym swoisty urok spektaklu, sprowadzający się do bardzo ważnego (a chwilami zapominanego przez reżyserów) efektu rozpoznawania.

Podobny zabieg kreatywnego Grzegorza Jarzynę zupełnie nie interesuje. Opera Mozarta "Don Giovanni" i dramat Moliera "Don Juan" dla tego młodego (albo raczej starającego się odmłodzić, bo Jarzyna skończył już czterdzieści lat) reżysera to tylko kanwa. Wyszywa on na niej, czego tylko dusza zapragnie. Spektakl "Giovanni" zrealizowany na scenie TR Warszawa (który Jarzyna nazywa teatrem młodej ekspresji) pozostawia wrażenie brawurowo i bezczelnie wystawionej opery. Bezwstydnie i z werwą kopulując na scenie, uczestnicy tego dramatycznego show odwracają uwagę od swojego zajęcia i wychodzą do przodu, ku rampie, by w szczególnych szczytowych scenach otwierać szeroko usta, kiedy z głośników, skierowanych na widownię, płyną przepiękne mozartowskie arie. Polscy aktorzy do tego stopnia zręcznie artykułują, że udaje im się stworzyć absolutne poczucie, że śpiewają samodzielnie na żywo.

Grzegorz Jarzyna powszechnie znany wątek o lowelasie Don Juanie (tutaj Don Giovannim), którego czyni barwnym, zimnokrwistym macho w dobrze skrojonym garniturze przyprawił dźwiękami rozrywanych kapronowych pończoch, zapachem szampana i napudrowanymi białymi perukami. W powstałym eklektyzmie, atmosferze Sodomy i Gomory, mieszaninie cyrku i farsy ciosem w splot słoneczny staje się nieoczekiwane solo ojca Donny Anny (zagranej również przez Danutę Stenkę), którego do tej pory wszyscy uważali za trupa i kontynuowali orgię przy akompaniamencie boskiej muzyki Mozarta. Kulminację reżyser przesuwa na finał. I cała ta kotłowanina, którą wyszykował na scenie, nagle nieoczekiwanie mocno i wyraźnie skręca w stronę spektaklu dramatycznego.

***

Don Juan udławił się przy kolacji.

Dina Godier, "Wriemia nowostiej" nr 188, 10. 10. 2008

Spektakl Grzegorza Jarzyny "Giovanni" zainaugurował Festiwal "Bałtijskij Dom".

Osiemnasty Międzynarodowy Festiwal Teatralny "Bałtijskij Dom" zainaugurował spektakl Grzegorza Jarzyny, więc wszyscy, którzy uważają się za entuzjastów teatru rzucili się, by go zobaczyć. Znów, jak to bywa w przypadku wybitnych i rzadkich występów gościnnych do Petersburga ruszyły tłumy moskiewskich znawców teatru, włączając studentów, którzy woleli zamiast premiery moskiewskiego festiwalu "Tierritorija" spektakl jednej z największych gwiazd nowego europejskiego teatru, która odwiedziła stolicę tylko raz i nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek ją odwiedzi.

Organizatorzy "Bałt-Domu" wszystko mądrze skalkulowali: po dwunastu dniach festiwal zamknie jeszcze jedna europejska gwiazda - Belg Luk Perceval, który przyjeżdża tutaj już trzeci raz, a w Moskwie nie był jeszcze ani razu, więc znów drzwi teatru będą okupować moskiewsko - petersburscy teatromani. A utrzymać ciekawość widzów między dwoma "gwoździami programu" nie będzie trudno, jeśli w programie są jeszcze pokazy przedstawień gwiazdy nie mniejszej wielkości - Łotysza Alvisa Hermanisa, jest jeszcze zabawny estoński spektakl "Gorące estońskie chłopaki", który objechał już sporo festiwali i nostalgiczne ryskie show Galiny Poliszczuk "Carrie. Retrospekcja" wg musicalu Raymonda Paulsa, z tymże Paulsem przy fortepianie. Ale zaczęło się od Polaków.

Grzegorz Jarzyna już dziesięć lat kieruje jednym z najsłynniejszych polskich teatrów - warszawskimi "Rozmaitościami", które teraz nazywają się "TR Warszawa", najwyraźniej od dużego miejskiego projektu "Teren Warszawa", uruchomionego przez młodego dyrektora pięć lat temu. Jarzyna lubi zamianę imion, sam swego czasu pod każdym swoim nowym spektaklem inaczej się podpisywał - w programie na miejscu reżysera umieszczał albo wyraźnie kobiece nazwisko, albo w ogóle jakieś niezrozumiałe litery.

Teraz najwyraźniej te gry ma już za sobą. Czterdziestoletni Jarzyna uważany jest za znakomitość, ma mnóstwo prestiżowych nagród, a w swoim teatrze jest nie tylko dyrektorem artystycznym, ale też naczelnym. I spektakl, który przywiózł do Petersburga, "Giovanni", dziarsko łączący sztukę Moliera z operą Mozarta - to spektakl mistrzowski. Być może, nie jest to największy sukces mistrza, ale chciałoby się trochę częściej widzieć w naszym teatrze pół-sukcesy tej rangi.

Akcję "Giovanniego" Jarzyna przesunął w głąb gigantycznej sceny "Bałtijskiego Domu" najwyraźniej w tym celu, żeby widzowie nie mogli się zorientować, czy to faktycznie artyści jego teatru tak wspaniale śpiewają operowymi głosami, czy to tylko nagranie (oszustwo się udało, spory i kłótnie po spektaklu trwały jeszcze długo). I tę głęboką, rozciągniętą wszerz scenę zakryto jeżdżącą w tę i z powrotem z otwierającymi się w niej różnymi fragmentami - kadrami czarną ścianą - parawanem.

Jarzyna zrealizował spektakl epoki glamour i rozbuchanych imprez towarzyskich, spektakl skrzący się barwami, wielojęzyczny i chłodnawy. Nie ma w nim prawdziwej radości, ale nie ma też katastrofy z pozbyciem się złudzeń, a potem skruchą. Giovanni i jego przyjaciel - sługa Laporello - to cyniczni imprezowicze, zblazowani i zobojętniali stali bywalcy klubów, dla nich zdobycie kobiet łączy się z przestępstwem, ale ani jedno ani drugie nie daje adrenaliny.

W pierwszej scenie Giovanni (Andrzej Chyra) wchodzi do domu donny Anny, nakładając na głowę pończochę, jak złodziej i po jej uwiedzeniu (przy czym Anna, występująca w jednej tylko halce uwodzi gościa sama) w okrutny sposób zabija ojca bohaterki (ojciec nakrył ich razem), waląc jego głową o ścianę. Melancholijna i piękna Anna (Danuta Stenka) okazuje się wcale nie lepsza od przestępcy: w finale będzie opowiadać tę historię Don Ottavio, wzniecając w nim nie złość, a zmysłowość i wyraźnie marząc, by powtórzyć to doświadczenie.

Dalej spektakl przenosi się w dekoracje teatralnego foyer. Właśnie tutaj przychodzi porzucona donna Elvira (Maja Ostaszewska), próbując odzyskać zbiegłego mężczyznę, tutaj też ogolony na łyso Laporello (Cezary Kosiński) osłania ją przed wyrzutami przyjaciela, który się jej wyślizgnął, opowieściami o tym, że nie ona pierwsza i nie ostatnia. I tutaj w końcu na tle tych rozmów po raz pierwszy dobiega zza drzwi nieco przygłuszona potężna i tragiczna uwertura Mozarta.

Dalej idą imprezy różnego kalibru. Będzie na przykład plebejskie wesele prostego szczerego chłopaka Masetto z głupiutką blondynką Zerliną, gospodarz - wodzirej nie wiadomo dlaczego zacznie prowadzić przyjęcie na rosyjską modłę a gościom będzie schlebiać to, że sam Giovanni przyprowadził grupę przyjaciół na kawior z wódką. Będzie ekskluzywne party z kwartetem smyczkowym, grającym Mozarta i przedstawieniem z półnagimi dziewczynami w ogromnych kędzierzawych perukach, a Giovanni, nałożywszy błyszczącą, odbijającą światło maskę - hełm i Laporello w czarnej masce będą śpiewać po włosku arie z "Don Giovanniego". Nie tylko oni będą śpiewać.

Opera Mozarta podąża za Giovannim i Laporello wszędzie: śpiewana jest na imprezach, wybrzdękiwana z nudów jednym palcem na klawesynie, w domu włączają trzeszczącą płytę winylową, z której rozbrzmiewa wciąż ta sama muzyka. Ale to, co dzieje się z samym ospałym, beznamiętnym bohaterem znajduje się w nieustannym kontrapunkcie do muzyki pełnej namiętności i dramatyzmu. To, co najbardziej namacalne i oczywiste w tej sprzeczności - to historia z Komandorem (Remigiusz Łukomski). Nie ma tu groźnego pomnika, który ożył, zresztą nie ma nic nadprzyrodzonego. Zalegającego w sąsiednim pokoju trupa zabitego Komandora Giovanni, żeby podrażnić nerwy, sadza do wspólnej kolacji, a później sam z nim rozgrywa ten słynny molierowski spór, który w sztuce prostoduszny uczciwy sługa prowadzi ze swoim panem. Ale tutaj w ustach Giovanniego podniosły monolog sługi, sławiący doskonałość człowieka i to, jak wspaniale działają w nim wszystkie organy, przemienia się w beznamiętny wykaz anatomopatologa. I kiedy bohater z pełnymi ustami szyderczo paplający i za siebie i za trupa, nagle udławił się kawałkiem jedzenia i po długich drgawkach opadnie mu głowa przy rozbrzmiewającej z płyty uroczystej muzyce z finału "Don Giovanniego", nikt tej śmierci nie zauważy. Do domu będą przychodzić kolejni goście, będą głośno gadać przy zastawionym szwedzkim stole i nikt nawet nie zwróci uwagi, jak trup Komandora podniesie się i będzie z opóźnieniem śpiewać o kolacji, skrusze i "uściśnij mi dłoń". Sprawiedliwości stało się zadość bezsensownie i niezauważalnie. Impreza trwa dalej.

Dina Godier, Sankt Petersburg

Anatomia uwodzenia

W Sankt Petersburgu zakończył się festiwal teatralny "Bałtijskij Dom".

Marina Zabołotniaja, "Rossijskaja Gazieta - Fiedieralnyj wypusk", nr 4777, 22. 10. 2008.

Wydaje się, że współczesny teatr zupełnie przestał się interesować współczesnym człowiekiem. W poszukiwaniu własnej tożsamości i tożsamości współczesności XVIII Międzynarodowy Festiwal "Bałtijskij Dom" wybrał temat "Anatomia teatru" - podejmując jeszcze jedną próbę zrozumienia naszych czasów.

[] Spektakl Andrija Żołdaka o wielkiej uwodzicielce został dobrze przyjęty przez widzów festiwalu. Zobaczmy, co z uwodzicielem - Don Juanem. Nowy selekcjoner reżyserii Grzegorz Jarzyna, skrzyżował na scenie dramatycznego teatru TR Warszawa operę Mozarta ze sztuką Moliera i zademonstrował kolejny "standard europejski" pod tytułem "Giovanni". Na scenie - współczesne witryny, apartamenty, żywy kwartet smyczkowy i nieco zużyty bohater - Giovanni i urodziwy Laporello.

Niewielkie operowe zastrzyki okrutnie zdradzają wadliwość tego, co dzieje się na scenie, pod koniec doprowadzając do całkowitego absurdu. Chwilami wydaje się, że aria płynie nie w porę - tak wielka jest przepaść między Wielkim czasem klasyki (Mozart - Molier) i naszą codziennością. Nie ma ani cierpień, ani refleksji. Z tragicznej sytuacji od czasu do czasu wyłoni się ogon nowej świniokracji. Kontrapunkt jest porażający: muzyka, rozbrzmiewająca sama z siebie, obnaża krzątaninę pod nazwą życie.

Giovanni Andrzeja Chyry jest nieokazały i niewyrazisty. Tylko kiedy raz obwinął twarz białym jedwabiem zaczyna wydawać się osobowością znaczącą i zagadkową, takim Childe Haroldem - kiedy kradł cnotę kobiety a jej się to podobało. Ten przeżarty przez mole jeździec istnieje w aurze zwycięzcy, takim pozostając nawet za grobem. Życie, śmierć i piekło w tej wersji "Don Juana" wyglądają jak skoordynowany węzeł sanitarny.

W finale spektaklu Jarzyny Giovanni sadza zabitego Komandora przy stole i zaczyna ucztę. Zwracając się do siedzącego nieboszczyka, wlewa mu do gardła wino, resztki dopija sam. Jedzenie i wino rozpalają go tak samo, jak kobiety, więc zaczyna pożerać wszystko po kolei, czkając i bekając, póki się nie zadusi. Wtedy ocknie się Komandor. A przy jego śpiewie stopniowo zapełni się pokój uczestnikami spektaklu, którzy nie wiedząc, że są martwi zaczną zgodnie pochłaniać resztki ze stołu. Symfonia obżarstwa staje się alegorią. W ten sposób Jarzyna, były student teologii, walczy z cierpieniem społeczeństwa konsumpcyjnego, zrównując grzech pana Giovanniego ze wszystkimi śmiertelnymi grzechami ludzkości. []

"Bałtijskij Dom" pokazuje na scenie orgie

Tatiana Dżurowa, "Kommiersant - Sankt Petersburg. Riegionalnyj wypusk", nr 186, 14. 10. 2008.

Zhańbiona Zerlina spazmatycznie porusza szyją, jakby aktorka naprawdę próbowała śpiewać w warunkach trudnych do połączenia z wokalem. Muzycznej kulminacji sceny towarzyszy seks na podłodze, w którym uczestniczy kilka striptizerek...

W tym roku XVIII festiwal "Bałtijskij Dom" nosi podtytuł "Anatomia teatru". Organizatorzy uznali, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat życiowo ważne organy współczesnej sztuki scenicznej zmieniły się do tego stopnia, że bez przeprowadzenia operacji i otwarcia organizmu się nie obędzie. I wydali dziennikarzom zaproszonym na konferencję prasową chirurgiczne rękawiczki i maseczki na twarze. Jak pokazał pierwszy festiwalowy spektakl "Giovanni" (TR Warszawa, reżyseria Grzegorz Jarzyna) z rękawiczkami organizatorzy nie spudłowali, pisze korespondentka "Kommiersanta".

Grzegorz Jarzyna, który po raz pierwszy zawitał na festiwal "Bałtijskij Dom" w 2003 roku, skończył właśnie 42 lata. Pięć lat temu, kiedy po raz pierwszy odwiedził Sankt Petersburgu, jego "Bzik tropikalny" wg klasyka polskiej awangardy Stanisława Ignacego Witkiewicza był przyjęty jako manifest "teatru czystej formy". "Giovanni" udowadnia, że reżyser kontynuuje pracę w tym samym duchu. Spektakl może spodobać się tylko tym, którzy oczekują od teatru zaszyfrowanego przesłania. "Giovanni" - to czysto formalny eksperyment w dziedzinie skrzyżowania opery i dramatu: "Don Juana" Moliera i "Don Giovanniego" Mozarta.

O dokładnej ilustracji tekstu muzyką nie ma nawet mowy. Jest masa dramatycznych scen, gdzie ruch postaci i scen zbiorowych został oparty na muzyce, a obrazy przypominają wymyślny ornament z ludzkich sylwetek. Jest masa scen, w których aktorzy dramatyczni "śpiewają". Oczywiście, robią to z pomocą operowego playbacku, ale Jarzynie udaje się stworzyć iluzję, że aktorzy wykonują swoje partie sami. Niemal fizycznie czuje się napięcie strun głosowych. Przy udawanym, ale bardzo dokładnie imitowanym wysiłku naprężają się żyły na skroniach. Mimika, plastyka, podział aktorów na duety i chóry także zostały podyktowane prawami opery.

Ale Jarzyna w żadnym wypadku nie parodiuje estetyki operowej. On ją bardzo dokładnie imituje, przy czym w ultra nowoczesnym wariancie. Charakterystyczna jest scena wesela. Pijani proletariusze Masetto i Zerlina wykrzykują swój duet przy rubasznym akompaniamencie orkiestry weselnej. Ogólne pijaństwo przepływa w maskaradę w mieszkaniu Giovanniego, gdzie goście wystroiwszy się w suknie ślubne i białe garnitury, ukrywszy twarze w białych pończochach (taką pończochę miał też na głowie Giovanni w czasie erotycznej gry z Anną) i koronkowe peruki-maski, urządzają orgię. Zhańbiona Zerlina spazmatycznie porusza szyją, jakby aktorka naprawdę próbowała śpiewać w warunkach trudnych do połączenia z wokalem. Muzycznej kulminacji sceny towarzyszy seks na podłodze, w którym uczestniczy kilka striptizerek.

Andrzej Chyra nie stara się usposobić przychylnie widzów do swojego bohatera. Zimny, nieprzenikniony, niezbyt urzekający, bliski jest molierowskiemu prototypowi. Nie przypadkowo wszystkie gorące partie barytonu mozartowskiego Giovanniego wykonuje tyczkowaty Laporello (Cezary Kosiński). I to on uwodzi głupie dziewuchy, skrywając twarz pod srebrzystą maską Giovanniego. Nie ma kogo i czego przeciwstawić zimnemu cynizmowi bohatera. Jest albo zachwycająco okrutna, rozpustna szmata Anna (w jej roli Danuta Stenka). Albo radośni idioci, jak Zerlina, Mazetto i Ottavio.

W "Giovannim" nie ma statui Komandora. Na kolację bohater naturalnie przywleka jego trupa (Remigiusz Łukomski). Giovanni mówi za niego i steruje jego zwiotczałym ciałem, niczym marionetkarz. I w tym momencie staje się niezwykle ciekawe, jaki będzie koniec bohatera w spektaklu, w którym nie ma nawet sugestii istnienia sądu moralnego, kary i irrealizmu. Wszystko jest proste: bohater umiera, bo się udusił, dosłownie z przeżarcia. A potem lustrzana gładka powierzchnia spektaklu rozszerza się, odnajduje pojemność. Kiedy Giovanni jest już martwy, trup Komandora wstaje, żeby wykonać arię i wezwać mordercę do odpowiedzialności. Giovanni, co charakterystyczne, słyszy go. Za to nie widzi banda gości, która w promieniach wschodzącego słońca wypełnia pokój i w najbardziej prozaiczny sposób, w obecności zwłok Giovanniego, rzuca się na talerze z niedojedzoną kolacją.

***

Wolność, równość, kurestwo.

"Giovanni" TR Warszawa. Reż. Grzegorz Jarzyna

Aleksiej Gusiew, "Impierija Dramy", nr 20/ 2008.

Goethe mówił, że gdyby napisał swoje "Rzymskie elegie" metrum "Don Juana" to byłyby one nieprzyzwoite. Przy czym nie miał na myśli tego, że samo tchnienie mitu o sewilskim łobuzie jest zgubne. On tylko postawił swój podpis pod jednym z głównych dogmatów klasycznej zachodniej kultury: moralność jest pochodną stylu. Tak na przykład Puszkin pisał poemat "Domek w Kołomnie" o tym, że poemat "Domek w Kołomnie" jest napisany oktawami i w finale postanowił przerzucić odpowiedzialność za lekkomyślność i brak "morału" na formę oktawy. Zatem kiedy Grzegorz Jarzyna, biorąc się za mozartowskiego "Don Giovanniego", mówi, że operę, gatunek staromodny i górnolotny należałoby "zbliżyć do życia" - to tym samym od razu zawczasu (a przy tym z wielką dokładnością) określa formę tego tworu, w jaki wykształci się jego dzieło. Martwa mizantropia jego "Giovanniego" zostaje wypracowana nie przez sumę reżyserskich działań i powstaje nie dzięki reżyserskiemu światopoglądowi, ubranemu w sceniczne formy; nie jest też ona konkluzją spektaklu ani jego uogólnieniem. Jest ona bezpośrednim skutkiem gatunkowego przesunięcia, wymyślonego przez Jarzynę. I żadnych innych uzasadnień nie trzeba. Żadne obrazy, sceny, żadne zwroty akcji - żaden w ogóle konkret działania scenicznego nie jest zdolny zmienić z góry przewidzianego efektu. Droga do sensu spektaklu omija sam spektakl. Cel został trafiony wcześniej, niż spleciona została cięciwa. Cóż, mistrzowska gra w warcaby - to obowiązkowy zawodowy nawyk wszystkich mizantropów. Jarzyna w "Giovannim" zdał egzamin na wyższy poziom zawodowy.

Przy tym nie można reżyserowi zarzucić braku profesjonalizmu i staranności. Do tego stopnia nie można, że człowiek zaczyna mieć wątpliwości: czy przypadkiem autor sam ze sobą nie gra w warcaby tak błyskotliwie - zbyt troskliwie uzasadnia swój message (choć ten w ogóle tego nie potrzebuje). Fantastyczna w swej dokładności jest scenografia: taki high-tech udający empire, wyniosły i ascetyczny. Znakomicie zostało rozwiązane główne techniczne zadanie: wszystkie postaci tutaj, kiedy przychodzi ich czas, śpiewają z playbacku i tylko zmarły Komandor wykonuje swoją końcową arię "na żywo" - w świecie stworzonym przez Jarzynę, tylko widma śpiewają nie cudzym głosem. Zresztą szczegóły zostały wykonane z wyjątkową starannością: każdy potraktowany jest "poważnie", ale od każdego ciągnie się ślad "uskoku" z operowych koturnów - tak więc wszystkie bez wyjątku sceny "Giovanniego" podane są w tej podwójnej optyce, która od razu zdradza wytworny lornion postmodernisty. Dajmy na to, umyślnie niczym nie zawoalowana scena przemocy seksualnej przy mozartowskim duecie grzeszy brakiem smaku; za to ów brak z nawiązką rekompensuje wirtuozerskie rozwiązanie z sekstetem - który, co oczywiste, był głównym kamieniem obrazy w tym wymyślonym gatunkowym przesunięciu. Jednak obie te sceny "dwoją się" całkowicie przewidywalnie, najważniejsza jest tu czystość wprawki muzycznej. A znów dwie inne sceny wyróżniają się w spektaklu szczególnie.

Grzegorz Jarzyna - to człowiek oczywiście wykształcony; w każdym razie co i rusz przyłapuje się go na cytatach. (Weźmy choćby podwójną profilowaną maskę na ścianie: pomimo innych, własnych jarzynowych sensów, jest tu też prosta aluzja do podręcznikowej wręcz sceny z "Amadeusza", gdzie czarna postać, posłaniec śmierci, po raz pierwszy objawia się Mozartowi w płaszczu i z dwiema odwrotnymi maskami - a za kadrem rozbrzmiewają potężne mroczne akordy z "Don Giovanniego"). W jednej z dwóch wspomnianych scen odbywa się ogólna bijatyka, przygotowana przez reżysera i wykonana przez aktorów ostro, zapamiętale i ofiarnie. I ledwo się zacznie, jak z playbacku zaczyna płynąć przepiękne mozartowskie Allegro, uwydatniające prostactwo i przyziemność zdarzenia. Ta sama jakby podwójna optyka i niewyszukany również tu przyklejony cytat. Z być może najsłynniejszej bójki w kinematografii - chuligańskiej bijatyki w "Mechanicznej pomarańczy" Kubricka toczącej się przy dźwiękach upajającej uwertury Rossiniego do "Sroki złodziejki".

Cytat na granicy plagiatu - gdyby nie jedna okoliczność. Tam, gdzie Mozart idzie w ślad za Rossinim nieuchronnie na poziomie błyskawicznego skojarzenia pojawia się jeszcze jeden wielki cień - ich wspólnego autora - Beaumarchaisa. Tego samego, który to według zapewnień radzieckich literaturoznawców przewidział oczekiwania Rewolucji Francuskiej - chociaż tak naprawdę on tylko nad wyraz technicznie i w bardzo dobrym historycznym momencie obrócił stary trick z przebraniem pana i sługi. Trick ten jest też u Jarzyny (druga ze wspomnianych scen): Don Giovanni i Laporello zamieniają się ubraniami i Laporello omal nie zostaje zlinczowany Ale w tym właśnie momencie owo "przesunięcie" działa z całą swoją mocą. Akcja "Giovanniego" została przeniesiona we współczesność; a to znaczy, że Beaumarchais już był i Figaro już triumfował, Rewolucja Francuska też już się dokonała Nieprzypadkowo usunięto przedrostek "Don" z tytułu: w świecie przedstawienia Jarzyny bariery klasowe dawno zostały usunięte, są tylko majątkowe, czyli o ile bardziej przypadkowe i pozorne. I chwyt artystyczny uderza rykoszetem.

Trick z przebieranką działa tak dobrze, że nie działa w ogóle: Laporello i Giovanni w istocie (a inaczej mówiąc z pominięciem zewnętrznej fasady) faktycznie są nie do odróżnienia. Przenosząc akcję "Don Juana" do dzisiejszej epoki (to znaczy w kontekst historyczny z innymi zasadami) i odsuwając prawa gatunku operowego (czyli traktując fabułę poważnie) Jarzyna zablokował jeden z kształtujących fabułę chwytów. I wyszło na to, że zniszczył fabułę. Oczywiście, kiedy się oczyści "Don Juana" z klasycznych umowności, to można dojść do wniosku, że Giovanni to po prostu plebejusz i rozpustnik, wulgarny i przyziemny, jak jego własny lokaj - bufon. Ale przecież oczyszczając tę fabułę z umowności - to właśnie oznacza, że zakładamy od samego początku, wychodząc od samego pomysłu, że Giovanni jest plebejuszem i rozpustnikiem. Zresztą, każdy z klasycznych bohaterów zamieniłby się w skończonego łajdaka, gdyby zmusić go do mówienia tylko prozą, która dlatego właśnie jest lekceważona. Nie chodzi o to, że ze swoją ideą gatunkowego przesunięcia Jarzyna jednym ruchem dostaje mat - nie, on od razu bez żadnego ruchu stawia się w pozycji matowej. Żeby później, tworząc pozór partii, wnikliwie przesuwać pionki po scenicznej planszy. Cały dowcip polega na tym, że wygrywa - przecież gra w warcaby. Znaczy - to on tak myśli.

Nowi mizantropi i politycy.

Kristina Matwijenko, "Ekran i scena", nr 31-32, listopad 2008.

W tym numerze rozpoczynamy rozmowę o jednej z najważniejszych imprez kulturalnych października - Międzynarodowym Festiwalu "Bałtijskij Dom". Nasza korespondentka uważa, że najistotniejszymi i najwyrazistszymi wydarzeniami były spektakle Polaka Grzegorza Jarzyny i Fina Christiana Smedsa, reprezentujące dwie zupełnie różne drogi dzisiejszego europejskiego teatru.

"Bałtijskij Dom" był pierwszym rosyjskim festiwalem, który przywiózł swego czasu spektakl Jarzyny - ucznia Krystiana Lupy, przedstawiciela młodego pokolenia polskiego teatru. W Petersburgu wówczas zaprezentowano "Bzik tropikalny" - wyrafinowane wizualne sceniczne opracowanie sztuki Witkacego. Rok później na moskiewskim Międzynarodowym Festiwalu NET (Nowyj Jewropiejskij Tieatr) Jarzyna przedstawił innego bzika - "4.48. Psychosis" według Sarah Kane. Jego kluczowym obrazem stał się ekran z osypującymi się elektronicznymi literami. Jarzyna - to dyrektor artystyczny i naczelny warszawskiego teatru TR Warszawa. "Giovanni" - spektakl, który otworzył tegoroczną edycję "Bałtijskiego Domu" - to próba syntezy opery i kina na scenie.

Zresztą kinofikacja - to ulubiony chwyt Jarzyny. Ale w odróżnieniu od Warlikowskiego, Jarzyna nie korzysta z niego wprost. Pracuje z gatunkowymi atrybutami filmu - buduje obrazy sceniczne jak kadry, obcina przestrzeń, jak ramy kadru, wykorzystuje parawany, buduje strukturę narracji na zasadzie równoległego montażu. I w "Bziku tropikalnym", a jeszcze wyraźniej w "Giovannim" tworzy analogie obrazów filmowych. W "Giovannim" jest bardzo dużo seksu, przemocy, odurzenia modnymi imprezami, ale rzecz w tym, że dwóm głównym bohaterom - Giovanniemu i Laporello - to szaleństwo nie przynosi żadnego zadowolenia, nie daje żadnej przyjemności. Jarzyna odziedziczył jeszcze jedną tradycję współczesnego europejskiego filmu - zmęczenie bohatera hedonizmem, odmowa identyfikacji płciowej, obojętność wobec śmierci.

W pierwszej scenie pozbawionej muzyki i słów, widzimy łazienkę, a kobieta w koszulce i z kieliszkiem w ręce uwodzi mężczyznę w garniturze z pończochą na głowie - to Giovanni (Andrzej Chyra). Kiedy on obejmuje kobietę siedzącą na brzegu wanny, do łazienki wchodzi jej ojciec i zaczyna się intensywna bijatyka, w jej efekcie Giovanni rozbija do krwi głowę ojca bohaterki o białe kafelki. Kobieta krzyczy, ale w jej krzyku - jest tyle samo przerażenia, co i zachwytu. W tym momencie czarny parawan zamyka przed nami ten "kadr" i otwiera inny.

W kolejnym epizodzie akcja toczy się przed wejściem na widownię opery. Zza drzwi docierają przytłumione dźwięki uwertury opery Mozarta "Don Giovanni", zaś przed ogolonym na łyso, bezbarwnym Laporello (Cezary Kosiński) pełza na kolanach jedna z niezliczonych ofiar Giovanniego - donna Elwira (Maja Ostaszewska). Laporello ze śmiechem nakreśla kobiecie całą mapę podbojów swego pryncypała - od Norylska do Afryki i proponuje samobójstwo, póki nie jest za późno, tym bardziej, że ona zdecydowanie przeszkadza w słuchaniu przepięknej muzyki.

Laporello i Giovanni będą dalej przemieszczać się z rosyjskiego wesela z tańcami na atrakcyjne imprezy towarzyskie, będą uwodzić kobiety, słuchać wytartych motywów z Mozarta, pić, jeść i jednocześnie nie mieć z tego żadnej przyjemności. Właściwie pomysł zaproszenia Komandora zrodził się w głowie Giovanniego, to efekt pragnienia ostrych wrażeń: trupa Komandora - starca w garniturze - ku niezadowoleniu Laporella, Giovanni posadzi na kanapie i będzie z nim długo i bezskutecznie rozmawiać. Tę scenę Jarzyna poprzedza inną ważną rozmową - Giovanniego z własnym ojcem, który prosi go o skruchę i powrót do Boga. Ale Giovanni milczy i niczego ojcu nie obiecuje. U Jarzyny ojcowski apel do syna - przestępcy wzbudza śmiech i jest z góry skazany na niepowodzenie.

Tak samo zwyczajnie, jak żył, zabijał, okłamywał i jadł, Giovanni tak samo umiera. W jakimś momencie nagle udławi się kęsem, zaś Komandor ożyje i postuka go w plecy. Jednak nie pomoże to Giovanniemu - po chwili zwali się bez życia przy boku starego Komandora. Ten zaś wstanie i zaśpiewa swoją "arię" o spóźnionej skrusze. Ale nie będzie żadnej skruchy - mieszkanie Giovanniego zapełni wystrojona grupa gości, którzy wezmą się za jedzenie, picie, plotkowanie. A Komandorowi nie pozostanie nic innego, jak w milczeniu usiąść na swoim miejscu. Jedyny człowiek, jaki zatęskni za bezsensownie zmarłym przyjacielem będzie Laporello. I ten finałowy gest męskiej przyjaźni jest jedynym w spektaklu Jarzyny błyskiem współczucia dla człowieka.

[]

Rewizja wartości

Aleksandra Tuczynskaja, "Ekran i Scena" nr 33-34, listopad 2008.

Festiwal "Bałtijskij Dom" tradycyjnie już formułuje program wedle pewnego ujęcia ideowego. Obecna edycja festiwalu minęła pod hasłem "Anatomia teatru". Oczywiście, jest to organizm, którego wiek mierzy się tysiącleciami, ale w ostatnim dziesięcioleciu radykalnie się przeobraził i czas najwyższy zastanowić się nad jego poszczególnymi elementami składowymi, czyli nad nowym obrazem świata i człowieka, zogniskowanego na scenie. Spektakle festiwalu z różnych państw świata ukazały jawne dążenie do zrewidowania narodowych, społecznych, moralnych i estetycznych wartości. Teatry i nazwiska uczestników są zdecydowanie reprezentatywne dla dzisiejszej teatralnej rzeczywistości - to największe zjawiska artystyczne współczesnej Europy.

Konceptualny bohater literackiego "libertynizmu", symbol burzenia wszelkich norm społecznego i osobistego zachowania, już od kilku stuleci depczącego zasady i nie tracący swego katastrofalnego uroku, Don Juan w postaci współczesnego lekkoducha, marnotrawcy życia i mieszkańca penthouse otworzył program festiwalu. W spektaklu "Giovanni" kultowego polskiego reżysera Grzegorza Jarzyny i jego teatru TR Warszawa awangardowa kompozycja z klasycznych tekstów komedii Moliera i opery Mozarta rozwija się w przestrzeni sceny jak przeźroczysta taśma filmowa zdarzeń, obrazów, brutalnych scen, absurdalnych miraży.

Tragiczna uwertura mozartowskiego "Don Giovanniego" - to początek tego wyrafinowanego widowiska. Nieskazitelną lekkość czystych przemian, przenoszących akcję od portalu do portalu zawdzięczamy dokładnie dopracowanej partyturze świateł. W odpowiednim oświetleniu zmieniają konfigurację miejsca zwycięstw i łajdactw zawsze opanowanego Don Juana. Ciasne pomieszczenie, gdzie spotkanie z półnagą donną Anną zostaje przerwane wtargnięciem Komandora; szarpaninę ojca z kochankiem kończy nie szpada, a upadek starego mężczyzny i jego śmierć od uderzenia głową o stolik. Foyer teatru, gdzie donna Elvira oczekuje na zdrajcę, a obrotny Laporello wypełnia funkcję teatralnego woźnego i pilnuje przed natrętną zakochaną drzwi prowadzących na widownię - strefy Don Juana: tam już płyną dźwięki wielkiej opery. Holl restauracji, do niego przez szklane drzwi sali bankietowej przenika ordynarny odgłos weselnego przyjęcia. Obszerny nowomodny salon z widokiem na metropolię, której urbanistyczna otchłań przyciąga poszukiwacza przygód, że omal rzuca się z balkonu i pusta kuchnia z otwartą na oścież lodówką - jak wyczerpana dusza nienasyconego lubieżnika.

Cały ten ultranowoczesny anturaż tworzy niemal komiksowe tło dla umownych postaci, ale arie w języku włoskim (przy czym żywe wykonanie mistrzowsko zostało zmontowane z playbackiem) przełączają akcję na plan opery i wieczności, ironicznie odsuwając warstwę płaskiej współczesności. Komiczny efekt takich przeskoków w żaden sposób nie przeczy gatunkowi, który sam Mozart określał jako "wesoły dramat". Zatem tercet mścicieli w pończochach na głowach i killerów w białych jednakowych garniturach przechodzi w choreograficzną scenę, a następnie w scenę przygotowań do kastracji Laporello, którego przyjęto za Giovanniego. Laporello (Cezary Kosiński) to postać po hoffmanowsku rozdwajająca się, godny wspólnik i poplecznik swojego przyjaciela, pomaga przy jego zuchwałych wyskokach, choć nie jest sługą. A donna Anna (Danuta Stenka, fantastyczna aktorka, grała główne role w dwóch polskich spektaklach na festiwalu Teatru Aleksandryjskiego) prześladuje Giovaniego nie tyle w imię zemsty, co po to, żeby uwiedzenie w końcu doszło do skutku, choćby i w obecności trupa ojca (noszą go ze sobą mściciele). Jej rozbieranie, rozrywanie pończoch, jakby zdzierały się ochronne warstwy skóry, kończą się aktem zwierzęcej miłości. Zapinając spodnie, śpiewa arię zemsty "Teraz już wiemy".

Don Juan, Giovanni (Andrzej Chyra) spełnia skryte fantazje erotyczne swoich ofiar, działając bez preludiów i bez konsekwencji. W spektaklu Jarzyny jest pozbawiony romantycznej mgły tajemniczości, to racjonalny konsument przyjemności i faktycznie niemal gwałciciel. Przy tym molierowski filozoficzny aspekt zachowany zostaje w paradoksalnym podążaniu za klasycznym tekstem, oczywiście, przyciętym i nadzwyczaj przyprawionym współczesną leksyką erotyczną. W spektaklu pojawia się niczym duch ojciec Don Juana: w tej historii jest on tylko u Moliera - jedyny strażnik tradycyjnej moralności. Jego pojawienie się, tak samo jak obecność trupa Komandora w salonie (jawne knowania mścicieli) są obojętne dla obecnego libertyna, oburzonego jedynie pragnieniem ojców, by żyć tyle samo, ile ich dzieci. Wiara tylko w jedną prawdę, że dwa razy dwa równa się cztery, nie pozostawia wątpliwości, co do rachunku długości życia, a komu więcej zostało, ten ma prawo. Zresztą, to również z Moliera.

Kara Don Juana - to nadmiar pochłaniania: krztusi się zwykłym, chciwie połykanym jedzeniem i odrzuciwszy głowę do tyłu pozostaje nieruchomy, niemal w objęciach nieboszczyka - Komandora. Ale Komandor - wysłannik Niebytu - mimo wszystko może wstać i odśpiewać swoją ostatnią arię, żeby po chwili powrócić do znieruchomienia obok tego, dla którego nie ma miejsca po tamtej strony otchłani. Finałowa uczta pozostanie dla gości, którzy wpakowali się na imprezę do Don Juana i z apetytem zjadają to, co przeznaczone jest dla żywych. Trupy na kanapie nikogo nie peszą. Tragikomedia niegodna katharsis kończy się wielokropkiem. Symboliczny obraz unicestwiającego siebie świata Jarzyna tworzy wirtuozersko wypracowanymi środkami, to błyskotliwa symbioza autorskiej ironii i pewnej zdystansowanej nieskazitelnej patetyczności.

[]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji