Artykuły

Bez ognia

"Prometeusz i Syzyf" Marii Konopnickiej ukazał się po raz pierwszy w roku 1892 wznowiono jeszcze druk dramatu w roku 1907 i... właściwie poza bibliograficznymi wzmiankami słuch o tym utworze zaginął. Wyszperał go ostatnio Jacek Andrucki i przysposobił do spektaklu wystawionego we własnej reżyserii i inscenizacji na scenie Teatru Studyjnego.

Wiele wskazuje na to, iż Konopnicka sięgnęła do greckich mitów przede wszystkim, by - jak to się ładnie dziś mówi - "zabrać głos w dyskusji na temat" konieczności i możliwości pogodzenie przemian społecznych z dążeniami niepodległościowymi. Ale wraz z ubraniem swych bohaterów w helleński kostium postanowiła powiedzieć coś więcej, coś, co jest uniwersalne i jest przedmiotem intelektualnej refleksji już od antyku. Myślę tu o wzajemnych i jakże burzliwych relacjach między światem idei a światem materialnej działalności człowieka. Prometeusz i Syzyf symbolizują te dwie sfery ludzkiej działalności.

I to właśnie w roku 1988 może stanowić zainteresowanie zarówno twórcy, jak i odbiorcy zapomnianego dramatu. Jacek Andrucki już na samym wstępie stawia sprawę bez jakichkolwiek niedomówień. Dzieli scenę (także i widownię) na pół. Po jednej stronie nieprzezroczystej zasłony Prometeusz, pragnący dać ludziom boski ogień - po drugiej Syzyf, mozolnie toczący swoje kamienie. Gdzieś pośrodku Echo - katalizator, mający ułatwić porozumienie. Rozpoczyna się dialog. Nić porozumienia zaczyna się snuć. Dzieląca oba światy kurtyna rozsuwa się i...

I nic. Przez godzinę (dzięki bogom, że tylko tyle!) słuchamy akademickich, kolokwialnych dysput, które w żaden sposób, mimo wysiłków aktorów i głosowania kolidujących z przepisami przeciwpożarowymi rekwizytów, nie mogą przybrać na tyle teatralnych form, by przyciągnie uwagę widza. Stwierdzenie to mole być poparte w tym wypadku wnikliwą obserwacją, gdyż - jak już napisałem - reżyser podzielił nie tylko scenę, ale i widownię, co chyba jest największą atrakcją spektaklu. Po kilku minutach - gdy już zorientowaliśmy się, że zarówno przed powstaniem utworu Konopnickiej, jak i po jego napisaniu, nieco więcej i ciekawiej powiedziano o antynomii ducha i materii, o manipulacji i alienacji - pozostaje nam niezła zabawa, wynikająca z patrzenia, jak nudzą się nasi znajomi i nieznajomi widzowie siedzący naprzeciw.

Równie zabawny jest finał, gdy to Syzyf (ach, jakież to współczesne!) zamienia boski ogień na puszczający do widza migającymi światełkami perskie oko elektroniczny automat do gry. Wspomniane już Echo stawia w tym przedstawieniu kilkakrotnie pytanie: "Dlaczego?". Nie oczekując odpowiedzi, postawię je i ja. Dlaczego zbudzono to dzieło z bibliotecznych magazynów, a zmuszono do senności widzów?

Ponieważ jednak i mnie mógłby ktoś zapytać: skoro tak wybrzydzam, dlaczego w ogóle o tym piszę - odpowiadam z góry: z kronikarskiego obowiązku, by później historycy teatru mogli, dla sobie wiadomych tylko celów "odkryć" ową inscenizację. Podaję więc, że za opracowanie, układ tekstu, inscenizację i reżyserię odpowiada Jacek Andrucki. Scenografię przygotował Krzysztof Małachowski, muzykę - Tadeusz Woźniak. Na scenie wystąpili: Sławomir Maciejewski, Jacek Gudejko, Aleksandra Leszczyńska, Michał Pietrzak, Mariusz Siudziński, Marek Pyś i Sławomir Olszewski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji