Markiz von Keith Franka Wedekinda
Przekład: Jerzy Zegalski. Opracowanie tekstu i reżyseria: Krzysztof Babicki, scenografia i kostiumy: Anna Maria Rachel, muzyka: Andrzej Głowiński. Produkcja: Pro Arte Studio Krystyny Szumilak. Emisja 21 X.
"Diabelski młyn" - nie bez racji taki tytuł nosiła jedna z nielicznych u nas inscenizacji "Markiza von Keith" Franka Wedekinda. Akcja sztuki toczy się na przełomie XIX i XX wieku w środowisku monachijskiej bohemy, gdzie - niczym w diabelskim młynie właśnie - mieszają się losy niespełnionych artystów, mniejszych i większych aferzystów, spekulantów, hochsztaplerów, birbantów, życiowych nieudaczników, kobiet fatalnych - postaci skomplikowanych i moralnie niejednoznacznych. Krzysztof Babicki wypatrzył w tym młynie delikatną, wrażliwą Molly (Marta Kalmus), która nie umie czy nie chce się w nim odnaleźć. Starał się bronić tytułowego bohatera (Olaf Lubaszenko) - Markiz według Babickiego przegrywa, bo w świecie bez norm można szybko z figury stać się pionkiem, ale też wie, co mówi, twierdząc, że "najrentowniejszym interesem na świecie jest moralność". Babicki tłumaczy nawet Annę, femme fatale z "Markiza...": Anna Radwan gra kobietę zepsutą, świadomą swej urody i możliwości jej wykorzystania, manipulującą ludźmi - ale nie pozbawioną wrażliwości, nie bezwzględną, nie niszczycielską, nie wyrachowaną; reżyser każe jej na przykład szczerze płakać nad losem Molly.
W przedstawieniu Babickiego diabelski młyn ukazany jest według zasady pars pro toto. Nie ma tu gruntownej analizy maszyny zła, jest ledwie zarys obyczajowego tła, atmosfery ogólnego zepsucia. Za to postaci na tym tle są wyraziste. Babicki dał aktorom pole do popisu, chciał stworzyć kilka dobrych portretów - to mu się udało. I wystarczy, by zadziwić widza, który po Wedekindzie nie spodziewał się zwartej, pewną ręką opisanej historii kilkorga ludzi z krwi i kości.