Artykuły

Państwowa Wyższa Pieczarkarnia

Dobrze się stało, że Mi­kołaj Grabowski wresz­cie wziął się na odwagę i na łamach krakowskiej "Wy­borczej" rzucił nam słowa gorzkie, ale jakże ambitne i prawdziwe. "Wyjechałem z Krakowa" - mówi do nas bezkomromisowy Grabowski - "bo tutaj nie ma atmosfery do twór­czej pracy". Tak powiada, a za chwilę ostro uściśla, sugeruje mianowicie, że jak na Rynku Głównym dochodzi do bez­czelnego koncertu orkiestr dę­tych, to prężna praca twórcza w Krakowie jest absolutnie wy­kluczona. W tym samym pra­sowym materiale oliwy do ognia szlachetnej rozpaczy do­lewa dyrektor Wydawnictwa Universitas Andrzej Nowakowski. Nazywając zgrozę po imieniu, równie bezkompromisowo wbija on gwóźdź do trumny: "Krakowski Rynek zamienił się w jedną wielką knajpę". Całkowita katastrofa! Całkowita, bo o ile krakowski artysta jest jeszcze w stanie jakoś przełknąć puzony saute, o tyle pu­zony w piwie stają mu w gar­dle ością definitywną. Nie oszukujmy się, Nowakowski wie, co mówi, bo Nowakowski pilnie obserwuje inne kultural­ne stolice Europy. Nowakowski był i na własne oczy widział, że na przykład w takim Paryżu kultura kwitnie, ponieważ są tam trzy, w porywach cztery knajpy, a zamiast orkiestr dę­tych, wieczorową porą nucą swe ciche canta niesłychanie wręcz profesjonalne solistki. Nowakowski wie, co mówi, a Grabowski wie, co robi. Sko­ro knajp za dużo, a solistek za mało - on pakuje manatki, zaś na odjezdnym zostawia nam jasny dowód, że słusznie czy­ni.

Obejrzałem dyplomowy spektakl Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST, widziałem "Kalekę z Inishmaan", do łez się wzruszyłem tą fundamen­talną sceniczną kaleką, co pod pedagogiczną pieczą prof. Gra­bowskiego dzienne światło uj­rzała, i muszę się z Grabow­skim zgodzić całkowicie. Istot­nie - w Krakowie nie ma atmos­fery do twórczej pracy. Było więc pewnikiem tak, że pod nieobecność prawidłowej at­mosfery Grabowski najpierw słusznie nic nie robił, po czym pokazał wstrząsający efekt prawidłowej w takich okoliczno­ściach atmosferycznych nie­moty twórczej. "Kaleka z Inishmaan"... Cóż ja mogę powie­dzieć o tym wszechstronnym nieszczęściu scenicznym? I jak mam to powiedzieć, by nie zniszczyć Bogu ducha winnych studentów? Jak niby mam ukryć churchillowską oczywi­stość, że na scenie przy Stra­szewskiego już dawno, oj, daw­no, tak wielu nie naględziło tak wiele w tak krótkim czasie? Tu­taj kompletnie wszystko się sy­pie, niczym zeschnięty ser Gouda. Same wióry plus wiel­kie dziury. Albo jeszcze gorzej - wyobraźcie sobie dwie godzi­ny uparcie i do bólu monoton­nie mruczącego kota, co się po wyżerce bezpretensjonalnie rozwalił na zapiecku, wyobraź­cie sobie tę włochatą abnegację - a i tak jeszcze nie otrzymacie zasadniczego tonu "Kaleki...". Rzecz w tym, że koty mimo wszystko nie kłamią. Jak to się dzieje, że młodym aktorom tak trudno jest wydusić z siebie choćby cień czystego tonu, na­turalnej intonacji, że tak katastrofalnie oszukują w dialo­gach, gestach i najprostszych spojrzeniach? Jak to jest, że "grają" tak, jakby każdy już nie drugiego, ale i samego siebie ni w ząb nie rozumiał? Przecież gdyby zamienili się rolami, to kompletnie nic by się nie zmie­niło. Ta sama zgroza. Gdyby w miejsce jak pacierz klepa­nych zdań Martina McDonagha wstawić im teksty z "Koziołka Matołka" albo nawet jakby im nic nie wstawiać - to i tak by klepali równo. Czy w takim sta­nie rzeczy jest sens, bym refe­rował fabułę, drobiazgowo ana­lizował role, dyskutował myśli dramatu, opisywał tzw. prze­słanie całości? Nie rozśmieszaj­cie mnie!

No właśnie - czas najwyż­szy, by władze krakowskiej PWST raz na zawsze przestały parać się rozśmieszaniem. Od dwóch, trzech lat, pilnie obser­wując dyplomy, w istocie ob­serwuję niepoczytalnie nara­stającą tendencję do bardzo no­woczesnego pojmowania fenomenu pieczy pedagogicznej. Dyplomy dowodzą niezbicie, że sprawującym pieczę najbar­dziej pasuje model, polegający na totalnym niesprawowaniu pieczy. Zwyczajnie - bierze się narybek aktorski, wrzuca się na głęboką wodę i niech sobie narybek radzi. Niech się stara, bo co ma pływać, nie utonie, a co ma utonąć, niech utonie zawczasu, już teraz niechaj gi­nie, bo w przyszłości to coś go­towe jeszcze przynieść aktor­ską hańbę swej czułej Szkole. A poza tym - z wiatrakami nie ma co walczyć, więc się nie walczy. Skoro w Krakowie nie ma atmosfery do twórczej pra­cy, to nie dziwota, że i pedago­giczna piecza tutaj nie wycho­dzi.

Czy władze PWST nie wi­dzą, że coraz częściej na widok publiczny wystawiane są dy­plomy cokolwiek zdumiewają­ce? Czy tak trudno dostrzec, że te pokurcze sceniczne, owe dy­plomy, które wyszły spod pie­czy pedagogów nie mających czasu na współpracę albo na­wet jeśli mających czas, to nie mających studentom nic do po­wiedzenia, masakrują wszyst­ko, co się w narybku aktorskim jeszcze tli po czterech latach studiów? Czy chodzi o to, by na liście płac mieć wielkie nazwi­ska, czy też o to, by student nie śledził? Czy o to, by pedagog olśnił własnymi konceptami, których nie ma, czy też o to, by na studencie położył łaskawe oko dyrektor teatrzyku choćby i prowincjonalnego? Smutno jest, płakać się chce. Popieram, że trzeba wyjechać.

Popieram, a nawet wszystko mi jedno. Nie ma się bowiem co oszukiwać - z Grabowskim czy bez, tak pojmowana piecza pedagogiczna tylko do jednego finału doprowadzić może. Do Państwowej Wyższej Pieczar­karni mianowicie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji