"Słoneczniki" Teodozji Lisiewicz w "Ognisku"
Nie wiem, czy to był pomysł reżysera (Maryny Buchwaldowej) czy inscenizatora (Feliksa Matyjaszkiewicza) i twórczyni kostiumów (Jadwigi Matyjaszkiewicz), ale efekt artystyczny jest pierwszorzędny. Sztukę współczesną, napisaną tuż przed wojną, cofnięto przez inscenizację i toalety o dobrych lat kilkadziesiąt, niemal do epoki fin-de-siecle'u. I - eksperyment się udał. Jest w nas widocznie tęsknota do tamtych czasów, bo także w handlu antykwarycznym przyszła moda na secesję. W danym wypadku jest to jednak przede wszystkim triumfem tekstu. "Słoneczniki" są sztuką poza czasową, wieczną - jak temat z którym igrają: miłość. Czas w którym się "dzieją" jest obojętny; może to być równie dobrze dziś, jak wczoraj, lub - jutro.
Miłość jednak nie tylko łączy, może także rozdzielić - nawet matkę od córki. W tych scenach komedia nabiera ostrości dramatu. Daje też znakomite pole do popisu aktorce. Maria Arczyńska była w tych partiach prawdziwie dramatyczna. Nie dziwię się że kiedyś Malicka upatrzyła sobie tę rolę w "Słonecznikach" i chciała z nimi objechać Polskę. Przeszkodziła temu wojna.
Wśród niezliczonej ilości komedii tzw. salonowych, "Słoneczniki" tym są osobliwe, że chociaż pełne trzy akty mówią tylko o miłości, ściśle - o kobiecej miłości, jej przedmiot, mężczyzna, nie pojawia się na scenie. Ta artystycznie dozowana nieobecność (jak milczenie w wierszach Norwida) potęguje jeszcze uczuciowe nasilenie.
W "Słonecznikach" są trzy role kobiece - każda pierwszoplanowa. Była już u nas taka "kobieca" sztuka - "Dom kobiet" Nałkowskiej. Ale tam tych kobiet było więcej. Jeżeli prawdą jest (jak twierdził Goethe) że mistrza poznaje się w ograniczeniu ("in der Begrenzung sicht man den Meister"); to "Słoneczniki" bliższe są doskonałości. Są bardziej zwarte niż "Dom kobiet", nie ma w nich nic zbędnego, każda "kwestia" jest celowa, posuwa naprzód akcję albo rzeźbi sceniczne postacie. "Pozaczasowość" tematu i jego uniwersalność wydają mi się gwarancją, że dobry przekład otworzyłby przed "Słonecznikami" także sceny cudzoziemskie. Trzy świetne role kobiece - to skusiłoby nie jedną gwiazdę. Secesyjna inscenizacja (a la Matyjaszkiewicz) byłaby dodatkową atrakcją.
W naszym teatrze trzema heroinami były: Maria Arczyńska w roli matki (w wieku nieco ponad balzakowskim), jej córka (autentyczna!) Joanna Rewkowska w roli córki i Maryna Buchwaldowa jako służąca (nie mniej kochliwa niż "pani" i "panienka"). Wszystkie trzy grały koncertowo. Joasię Rewkowską należy pochwalić dodatkowo, aby ją zachęcić do występów na polskiej scenie. To aktorskie dziecko ma talent, urodę i wdzięk, niechże ich nam nie szczędzi.