Artykuły

Dzyndzel rewolucyjny

Cóż to znaczy? Ano właśnie. W sztuce Michel de Ghelderode "Pantagleize" - wystawionej przez Teatr Kameralny w Krakowie pt. "Jaki piękny dzień!" - jest sce­na, gdy żołnierze tracą już przystoj­nego i bojowego ducha, generał drży ze strachu, ale jeszcze maskuje się wściekłością, nie ma już mowy o dyscyplinie, ale zwyczajna przyzwoitość każe jeszcze wysłuchać słów dowódcy, który klnie najsoczyściej jak umie: "do stu tysięcy fur dzyndzli!" O nic mu już nie chodzi, ale jeszcze ma nadzieję wydobyć się z opresji, niebezpieczeństwo budzi w nim furię, a słowa wyrzucane seria­mi jak z karabinu maszynowego gwałtownie odpychają straszliwą i okrutną świadomość. I taka jest właśnie ta sztuka. Drwiąca i dwu­znaczna, falująca nieustannie od nadmiaru słów, perspektyw, skoja­rzeń, jakby nie szukała wśród nich najcelniejszego, ale chciała nimi osłonić jedyną, znaną sobie lecz nie­możliwą do wysłuchania przez kogokolwiek, prawdę. Jest metaforą bu­dowaną z elementów współzależ­nych i sprzecznych, łączących się na przemian na zasadzie dysonansu i konsonansu, spiętrzanych w sposób niewytłumaczalny logicznie, ale po­siadający niewątpliwą wartość emo­cjonalną - dzyndzel rewolucyjny. Słabość i niekonsekwencja, bezplanowość i niefrasobliwość, nieświa­domość i przypadkowość, tchórzo­stwo i brawura, ospałość i frywolność - jeśli te wszystkie cechy po­trafimy odczuć jako jedno wrażenie, będziemy wtedy mogli zrozumieć sens tego niepojętego, niepokojonego pojęcia. I odkryć zasadę - pozba­wioną wszelkich reguł - na jakiej opierają się świat, ludzie i konflik­ty w "zasmucającym wodewilu" Mi­chel de Ghelderode. Zasadę pantagleize'owej rewolucji.

Jest to bowiem sztuka o rewolucji. Ale o takiej rewolucji, jaka w naj­gorszym, przeraźliwym śnie objawić się może francuskiemu czy belgij­skiemu episjerowi. Jej siła i groza po­legają na rozbudzeniu anarchistycz­nych instynktów w masach bezwolnych, ślepych, gotowych poddać się każdej skrajności. Jej przyczyna jest groteskowa, bezmyślna i nieobliczal­na, jak iskra padająca z parowozu na suche poszycie leśne, gotowe w jednej chwili stanąć w płomieniach.

Pantagleize jest filozofem. Aby uprościć sobie stosunki z ludźmi i od­sunąć od siebie ich natrętne zainteresowanie, na każdy dzień wymyśla sobie jakieś hasło, którym zbywa wszystkich, przyjaciół i nieznajomych. Dziś wstaje i mówi do służą­cego: jaki piękny dzień. Ale to jest właśnie umówione hasło rewolucji, znak jej wodza, jakiegoś nowego "czterdzieści i cztery"! Pantagleize powtarza swoje powiedzonko i dziwi się wywoływanemu przez nie pomie­szaniu. Organizują się pochody, zawiązują się samozwańcze komitety rewolucyjne, tłum rozbraja wojsko i policję, zaczyna się strzelanina, narasta niesamowity obraz grotes­kowej rewolucji, "spontanicznego ruchu mas", którego nie potrafi opa­nować ani rząd, ani policja, ani woj­sko, przeżerane coraz głębiej du­chem anarchii i krnąbrności. Dopie­ro mizerny szpicel, smutny i milczą­cy, wkradający się na najbardziej tajne zebrania, obezwładnia przywódców, dostawia ich do sądu, roz­brajając tym ostatecznie zapał i en­tuzjazm mas rewolucyjnych. Teraz Nadgenerał ukarze winnych dla przykładu i dla przykładu nagrodzi tchórzów z własnej armii - aby nikt nie zaczął sobie znowu wyobra­żać, że władza musi być sprawiedliwa.

A więc: oddychamy nareszcie z ulgą, bezpieczeństwo i porządek zo­stały przywrócone. A może inaczej: znów upadł szlachetny zryw wyda­ny w ręce głupców i fantastów, którzy nie zdołali się ustrzec szpicla, najgroźniejszego wroga każdej re­wolucji! Można tę sztukę czytać jakkolwiek chcecie. I zawsze będzie smutna. Dla jednych - że ich sy­stem opiera się tylko na tak nędz­nym i podłym fundamencie, dla drugich - że tak marnemu i drugo­rzędnemu ulegli pogromcy. I zawsze będzie majakiem, widziadłem, halu­cynacją. Dla jednych - własnego zagrożenia, dla drugich - własnej, nieporadnej śmieszności. I nigdy nie zbliży się do rzeczywistego procesu społecznego, do rzeczywistej rewo­lucji, na odległość nie wymagającą już wysiłku wyobraźni. Na taką odległość, z której twarz oskarżonego nie mogłaby już się wymknąć i wymienić na oblicze zupełnie postron­nego w tym procesie człowieka. Przedstawienie wyreżyserował Je­rzy Kaliszewski i trzeba od razu po­wiedzieć, że był to jeden z niezbyt licznych jeszcze u nas przykładów sumiennej i precyzyjnej, czystej i logicznej roboty teatralnej. Rozplanowanie akcji, temperament aktor­ski zorganizował i wykorzystał re­żyser bezbłędnie, bez pustych miejsc. Ale posprzeczałbym się z nim o in­terpretację tej sztuki. Bo Kaliszew­ski próbował przeprowadzić pewne własne koncepcje. Interesujące ale nie zawsze wypływające z tekstu. Nie zawsze znajdujące w tekście najmocniejsze oparcie. Nie zawsze we właściwym kierunku szukające jego istotnej odkrywczości.

"Życie Literackie" wydrukowało niedawno jeden z ostatnich obrazów "Pantagleize'a". Było to piękne spot­kanie - można by nawet powie­dzieć początek przyjaźni - pomię­dzy bohaterem a przebranym szpi­clem. Scena pełna psychologicznego napięcia, która z rzadką doskonało­ścią burzy konwencje oraz poczucie przyzwoitości i poprawności stosun­ków międzyludzkich. Z tej sceny po­zostały w teatrze niewiele znaczące fragmenty. I nie tylko z tej jednej. Kaliszewski przecinał się nieustra­szenie przez splątany gąszcz tekstu, próbował odnaleźć jednoczącą go zasadę: groteskowy mechanizm re­wolucji, z matematyczną ścisłością ukazujący kolejne fazy procesu i je­go nieprzekraczalna, w jakiejkol­wiek sytuacji prawidłowość. Nic biedniejszego niż szukać u Gheldarode tego, co jest np. istotą twórczo­ści Adamova (przypominam pokaza­ną przed rokiem w Teatrze 38 jego sztukę "Wszyscy przeciwko wszyst­kim"): okrutnego, bezwzględnie racjonalistycznego równania, w jakim pisarz ujmuje cały system świata podlegający tylko zewnętrznym me­chanicznym bodźcom. Ghelderode nie potrafi wystawić rewolucji ani jej przeciwnikom ściśle zsumowane­go rachunku, nie dotrze się u niego nigdy do jednolitych pokładów ostrej i jednoznacznej, racjonalistycz­nej satyry na przywódców i tchó­rzów, przypadkowych przechodniów i szpiclów, zamieszanych w historię. Przeraża go kakofonia świata, ale któż może mieć dostateczną moc, by ją uciszyć! Stara się więc usłyszeć w niej, poprzez nią, jakiś dźwięk nowy, nieoczekiwany dziś jeszcze, jedną z tych niespodziewanych szans czy podłości świata. Dlatego jest przede wszystkim gwałtowny a nie logicz­ny, skoncentrowany jak energia dy­namitu czy petardy a nie przejrzy­sty i swobodnie rozplanowany.

Kaliszewski przeraził się tej dzi­kiej, nieokiełznanej kakofonii, nie zabrzmiała więc w jego przedstawieniu mocno także owa nuta jedna, bolesna, jaka się wybić powinna - ton tragedii, nie tylko okrutnej, bez­myślnej, ale przede wszystkim żywej, ludzkiej, lirycznej. Tułała się ona tylko wśród niektórych akto­rów. Halina Kwiatkowska, Kazi­mierz Witkiewicz, Jerzy Nowak przekazali cały pulsujący w ich ro­lach niepokój, dramatyczną jakąś, gorącą pasję i nienazwane bodźce, które zmuszały ich do życia, działania, miłości. Witkiewicz miał sceny bezradnego, samotnego zbłąkania w świecie, dorównujące sugestywnością niezapomnianym kreacjom chaplinowskiego Charliego. Ale Marian Słojkowski, Roman Wójtowicz czy Zbigniew Filus byli już zbyt racjo­nalistycznie i bezpośrednio pomyśla­nymi marionetkami.

Dekoracje zaprojektował Józef Szajna, pożyteczne dla reżysera i nie banalne dla widza. Ale od początku sprawiały wrażenie jak gdyby stra­szny sen już się skończył, gdy tym­czasem Ghelderode dopiero rozpo­czynał śnić swoje widziadła i majaki świata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji