Inna Balladyna
Kiedy dowiedziałem się, że Teatr Narodowy do projektowanego wystawienia "Balladyny" zakupił trzy japońskie motocykle, zrobiło mi się trochę dziwnie. Uczucie to nie opuszczało mnie, gdy zjawiłem się na jednej z przedprernierowych prób i Adam Hanuszkiewicz poradził mi, żebym chcąc dostać się do mojego miejsca na balkonie nie błądził po teatralnych schodach, lecz przeszedł po prostu pomostem, wiodącym ze sceny wzdłuż tegoż balkonu pierwszego piętra, przeskoczył przez barierę i odnalazł swój fotel. Ten pomost widziałem po raz pierwszy; nic dziwnego: zbudowano go specjalnie do "Balladyny". Po nim właśnie miały pędzić owe motocykle, na nim też miały się rozgrywać niektóre sceny, m. in. finałowa scena sądu. Na razie jednak nie bardzo umiałem sobie to wszystko wyobrazić, siedziałem więc spokojnie i czekałem aż się zacznie. No, i zaczęło się.
Dziwna jest istotnie Hanuszkiewiczowa ,,Balladyna". Zupełnie inna od wszelkich dotychczasowych jej scenicznych, interpretacji, zaskakująca, budząca zdumienie, z którego trzeba dopiero ochłonąć, żeby móc zaakceptować ją w pełni. Lecz gdy się już ochłonie, dochodzi się do wniosku, że propozycja Hanuszkiewicza - jeśli sama nie jest jedyną, to w każdym razie otwiera jedyną drogę do współczesnych realizacji sztuki. Z po tym spektaklu trudno już myśleć o "Balladynie" granej w sposób zbliżony do tradycyjnego, a zwłaszcza nie uwzględniającej treści, wydobytych z niej i ukazanych przez Hanuszkiewicza.
Wiadomo, że bezpośrednio po opublikowaniu przez Słowackiego "Balladyny" oceniało ją pozytywnie właściwie tylko dwóch ludzi. Jednym z nich był Zygmunt Krasiński, drugim... sam autor. Na ogół krytyka była dla poety bardzo nieżyczliwa, o czym Słowacki wspomniał zresztą później w "Beniowskim". Można sądzić, że te opinie oparte były na gigantycznym nieporozumieniu, podobnie jak gigantycznym nieporozumieniem było grywanie aż do naszych czasów "Balladyny" w reinhardtowskim czy post-reinhardtowskim sosie, co wreszcie musiało uczynić tę sztukę rzeczywiście niestrawną i - szczerze mówiąc - uniemożliwić jej percepcję przez dzisiejszego widza.
Hanuszkiewicz w twojej inscenizacji wyjaśnił nieporozumienia i odpowiednio ustawił proporcje. Czy przez to przywrócił utwór w : całej jego urodzie i z wszystkimi jego wartościami współczesnej publiczności? Odpowiedzią, niech będą rozlegające się co chwilę oklaski w czasie trwania akcji. Najżywiej - stwierdziłem to na premierze - reaguje młodzież. A więc?
Inscenizator dokonał najprostszego - zdawałoby się - zabiegu: przywrócił mianowicie "Epilog" utworu, zawsze dotąd w naszych teatrach opuszczany. Ów drwiący tekst narzucił wszystkie inne konsekwencje: trzeba było z kolei przywrócić "Balladynie" jej "ariostyczny uśmiech", trzeba było podkreślić wszystko, co się z tym łączy: elementy zawsze aktualnej bajki, wszelkie anachronizmy, wszelkie momenty tragikomedii, komedii, czy - chwilami - nawet farsy. A przy tym nie zatracić istotnego tragicznego wyrazu poematu, nazwanego przecież przez Słowackiego bądź co bądź "tragedią".
To wszystko zrobił Hanuszkiewicz i zrobił znakomicie, a będąc konsekwentnym aż do końca musiał wreszcie też Goplanę, Skierkę i Chochlika ubrać w stroje ni-to sportowców, ni-to kosmonautów i - z braku kosmicznego statku - posadzić przynajmniej na motocykle. Tak sobie przecież w konwencji sportowo-astronautycznej, wyobrażamy dzisiaj świat pozaziemski, czerpiąc te wyobrażenia z opowieści science-fiction, z filmów i z... komiksów. A więc wszystko się zgadza. Wszystko w spektaklu tłumaczy się logicznie i artystycznie, co sprawia, że Hanuszkiewicz może spokojnie zaliczyć tę "Balladynę" do wspaniałej serii swych znaczących inscenizacji naszych romantyków.
Aktorzy w zasadzie bezbłędnie potrafili dostosować się do inscenizacyjno-reżyserskiej koncepcji. Zwłaszcza Pustelnik (Janusz Kłosiński) i Matka (Bohdana Majda) musieli wyzwolić się z dotychczasowych stereotypów tych postaci, narzucanych przez teatralną tradycję. Powiodło im się to w całej pełni. Reszta zespołu miała łatwiejsze zadania, z wyjątkiem - naturalnie - samej Balladyny. Lecz w tej roli Anna Chodakowska - niezapomniana Antygona - dowiodła, że mało już istnieje trudności, których nie umiałaby pokonać, mimo że to dopiero druga poważniejsza kreacja, w tak brawurowo rozpoczętej karierze młodej aktorki. Chodakowska - urodzona tragiczka - najbardziej przejmująca była oczywiście w scenach końcowych, ale cala jej rola, tak bogatą mająca legendę w dziejach naszej sceny a tak zdecydowanie inaczej "ustawiona" przez, inscenizatora i reżysera, jest godnym uwagi etapem w rozwoju talentu artystki.