Artykuły

Kolacja na cztery ręce

Paul Barz: "Kolacja na cztery ręce". Reżyseria: Maciej Englert, scenografia: Elżbieta Pawłowska. Teatr Współczesny w Warszawie, prapremiera polska w kwietniu 1986 roku.

Trudno nazwać to przedstawienie wielkim wydarzeniem artystycznym. Zresztą, teatr jakby z góry zaznaczył swój stosunek do wystawionej komedii umieszczając ją na swojej "małej scenie", gdzie gra się repertuar zwany lżejszym.

Teatr, pozbawiony kameralnej sceny, wybrnął w ten sposób z kłopotu, godząc własne ambicje z mniej wyrafinowanymi upodobaniami licznej widowni. Co więcej - wybrnął znakomicie. Sztuki wystawiane o 19.15, wcale nie są banalne i bynajmniej nie brak im wartości artystycznych, szczególnie jeśli chodzi o ich sceniczną realizację.

Pomysł ożywienia repertuaru widzowie przyjęli z aplauzem. Szturmowano teatr, by dostać się na. "Jak się kochają", w znakomitej obsadzie aktorskiej, grającej wybornie. Po czym nastąpił kolejny strzał w dziesiątkę, czyli "Kolacja na cztery ręce". Spróbujcie tylko dostać na to bilet.

Tematem tej komedii jest wyimaginowane spotkanie dwu genialnych muzyków: Jana Sebastiana Bacha z Jerzym Fryderykiem Haendlem, w chwili, gdy obaj twórcy byli już u kresu swej artystycznej kariery i życia. Ich spotkanie to zarazem zderzenie dwu postaw typowych dla ludzi sztuki. Jeden z nich, Haendel reprezentuje typ światowca, kolekcjonera sukcesów, pławiącego się w blasku sławy. Blasku pozbawionym ciepła. Zimnym, wręcz okrutnym. Za rozgłos i obecne splendory należało zapłacić bardzo wysoką cenę; poniżać się zabiegając o łaskę władcy, skazać się na życie samotne i w ustawicznym napięciu, jakie wiąże się z gonitwą za poklaskiem publiki.

Drugi z kolei jest prowincjuszem, zadowalającym się skromną posadą kantora szkoły św. Tomasza w Lipsku (spotkanie ma mieć miejsce jakoby w 1747 roku), żyjącym w kręgu swej licznej rodziny, w warunkach może nawet mniej niż skromnych, lecz za to bez konieczności poniżania się, bez walk i intryg, natomiast w skupieniu, w pełnej koncentracji na swej głównej pasji: na muzyce.

Efekt - dość oczywisty. Pierwszy zbiera swe żniwo za życia. Cieszy się opinią króla muzyki i zarabia krocie Czy jest szczęśliwy? Wątpliwe. Drugi, ceniony za życia jako organista i pedagog, mało jest znany jako kompozytor. Swoje boskie utwory wykonuje czasem dla jednego słuchacza, którym jest on sam. Za napisanie "Pasji wg św. Mateusza" nie otrzymuje ani grosza. Wyrównanie rachunków następuje po śmierci: muzyka Bacha podbija miliony słuchaczy. Niegdyś skromny kantor, po latach okazał się jednym z największych kompozytorów wszystkich czasów.

Atutem "Kolacji na cztery ręce", w zręcznej i inteligentnej reżyserii Macieja Englerta, jest znakomite aktorstwo trzech prawdziwych mistrzów sceny. Czesław Wołłejko przedstawia Haendla jako człowieka o mocno skomplikowanej psychice, pełnego kompleksów, nieznośnego w swym egocentryzmie, irytującego i kapryśnego, a przecież budzącego współczucie. Bach kreowany przez Mariusza Dmochowskiego (gościnnie) również jest osobowością wielce złożoną. Z pozoru prostaczek odgrywa rolę. w jakiej sławny kolega chce go widzieć, by w kulminacyjnym momencie zrzucić maskę i pokazać swą silną osobowość i przejąć prowadzenie w grze. Wreszcie Schmidt, totumfacki Haendla, czyli nikt, a naprawdę rzetelny znawca muzyki i wielbiciel Bacha. W tej roli Henryk Borowski wiernie kontrapunktuje pojedynek dwu wielkich kompozytorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji