Kolacja na cztery ręce, czyli kulinarna recenzja z teatru
NIGDY mi się nie zdarzyło i zapewne nie zdarzy być konsultantem w realizacji... sztuki teatralnej. Dlaczego dyrektor "Teatru STU" i zarazem reżyser, Krzysztof Jasiński, zaprosił mnie do współpracy, zrozumiałem po przeczytaniu tekstu sztuki Paula Barza pt. KOLACJA NA CZTERY RĘCE. Tu widza nie oszuka się samymi atrapami i aktorskim udawaniem. W tej sztuce jedzenie --jeśli tak można powiedzieć - gra swoją rolę, jest wprowadzone w aktorski dialog,
a samo menu, jak na polskie warunki raczej skomplikowane. Od razu też wiedziałem, że najwięcej kłopotu będzie może nawet nie z ostrygami, ale... karczochami!
Treścią sztuki zachodnioniemieckiego autora jest spotkanie w połowie XVII w. w Lipsku Jana Sebastiana Bacha z Jerzym Fryderykiem Handlem. W rzeczywistości do spotkania takiego nie doszło, choć mogło się zdarzyć. Handel, bogaty i syty chwały w Anglii i innych krajach Europy, chce poznać swego kolegę-kompozytora, który jest skromnym kantorem kościelnym w Lipsku. Zaprasza go więc na kolację. Jej wystawnością zamierza zapewne trochę upokorzyć mniej sławnego, a obarczonego liczną rodziną i biedującego Bacha. Trzecia postać w sztuce - to Jan Krzysztof Schmidt - totumfacki Handla, który mu towarzyszy w podróżach, przepisuje nuty, a po trosze jest także kamerdynerem i on podaje potrawy podczas kolacji.
Jan Nowicki (Handel) i Jerzy Bińczycki (Bach) nie zasiadają, jakby się można spodziewać, do stołu, bowiem wspaniałości zimnego bufetu ukazują się widzom po otwarciu jednego z dwu fortepianów ustawionych na scenie. Scena jest nie na podwyższeniu, lecz na poziomie podłogi i siedzący amfiteatralnie widzowie mogą podziwiać po podniesieniu wieka martwą naturę godną utrwalenia przez dawnych mistrzów baroku. Kto siedział bliżej, a nie miał kataru, mógł uchwycić zapachy rozchodzące się z bufetu. A był on rzeczywiście wystawny, bo z szynką, homarem, kapłonem, marynowanymi grzybami, szparagami, sałatami, itd. Wszystko to przygotował pan Franciszek Skibiński, z którym figurujemy imiennie w programie (współpraca). Stary fachowiec, obecnie prowadzący restaurację SPATiF-u w Krakowie, będzie to musiał ze swymi ludźmi robić codziennie na każde przedstawienie! Ale oto moment istotny: Handel pokrzykuje na Schmidta (w tej roli - Jan Peszek), żeby podał ostrygi i mówi przy tym: Ostrygi - to mój eliksir życia. Zanim się pojawią, Handel, a po nim Bach odrywają i wysysają listki karczochów. Poucza on przy tym swego gościa: Karczochy polewa się sosem, inaczej są niesmaczne. Biedny pan Bińczycki; wiem że mu karczochy nie smakują, bo przywiozłem jednego z Włoch "na próbę" i był już degustowany, ale dzielnie sobie poczyna z tym dewizowym warzywem, które trzeba na spektakle sprowadzać z zagranicy! A zdaje się, że było to jedno z tych warzyw, jakie z Włoch przywiozła Bona. Zostały po niej głównie kalafiory i określenie "włoszczyzna", ale czemu karczochy stały się u nas warzywem tak mało znanym, to trudno zgadnąć. Karczoch w naszym klimacie udaje się dość dobrze, jest rośliną wieloletnią; jadalne są pąki kwiatostanowe złożone z zielonych łusek i najsmaczniejszego dna kwiatowego. Pochodzi z północnej Afryki i bardzo ceniony jest na południu Europy (jadłem także doskonałe karczochy marynowane).
Schmidt wnosi ostrygi. Bach dość bezradnie się w nie wpatruje. Handel woła: Chablis! (białe, wysoko cenione wytrawne wino francuskie, bardzo odpowiednie do ostryg). Dialog:
HANDEL (wysysa ostrygę): W Londynie sprzedawcy ostryg bardzo mnie sobie cenią. Dwa tuziny na śniadanie, trzy na obiad, a wieczorem... (podnosi wzrok) A pan znowu nic nie je!
BACH (z zażenowaniem): Obawiam się... że nie bardzo potrafię.
HANDEL (wybucha grzmiącym śmiechem): Nie umie pan jeść ostryg?
BACH: Chyba nie bardzo...
HANDEL: Drogi panie, to ma się przecież we krwi...
I potem poucza go, żeby skraplać ostrygi cytryną. Bachowi widać smakują, zjada jedną po drugiej, układając muszle w długi rządek. Ponoć ostrygi im częściej i w większych ilościach jadane, mogą się stać nałogiem smakosza. Na szczęście moje doświadczenia były na tyle skromne, że w nałóg nie wpadłem. Ale wracając do stołu-fortepianu w "Teatrze STU". O ile zdradziłem "kulisy karczocha", to niech zawartość ostrygowych muszli pozostanie kwaskowatą tajemnicą teatralnej kuchni.
W drugiej scenie sztuki przeżycia kulinarne nie słabną, bo oto otwiera się drugie wieko fortepianu, a w nim... parujący gorący bufet i z niego Schmidt serwuje zupę. Bach narzeka, że za dużo w niej tymianku, ale widzowie mają tu zabawną scenę (to już inwencja reżysera), kiedy obaj kompozytorzy łyżkami do zupy wystukują wspólny koncert. Zupa w fortepianie dymi. Efekt niezwykły!
Ale wkrótce nowe zaskoczenie - oto Schmidt wnosi wielką tacę ślimaków i uroczyście anonsuje: Ślimaki a la Colbert! I przy tej okazji znów się Handel popisuje, nazywając je najwspanialszym darem Francji, i przypomina, że ostatni raz jadł je u angielskiego króla, którego nazywa poczciwym Jerzym.
W iarę jedzenia, suto popijanego winem, Bach, obserwując swego gospodarza, staje się coraz bardziej sobą i dostrzega zarazem wady amfitriona. Ośmiela się nawet dyskutować o rocznikach win, co brzmi dość zabawnie. Cytat:
HANDEL: ...Ma pan tu swoje wytrawne frankońskie!
BACH (kosztuje, smakuje): Rocznik czterdziesty drugi?
HANDEL: Czterdziesty trzeci. Południowy stok.
BACH (kołysze głową, oceniając): Finezyjne. Ale posmak ma ziemisty. W bukiecie prawie za ostre
HANDEL: Ale nie za wytrawne.
BACH: Czterdziesty drugi był lepszy. Ale czterdziesty trzeci też ujdzie. (Podnosi kieliszek) Za pańską gościnność! Za pańską pomyślność!
Nie był ten Bach takim prostaczkiem i doceniał kulturę stołu. Widać, że znał się na winach.
Kiedy biedny Bach przyznaje, że pierwszy raz w życiu je ślimaki. Handel kwituje to zdaniem: To nawet słychać.
W scenie trzeciej przeżywamy mały kataklizm kulinarny, bo z powodu konfliktu Handla ze Schmidtem, który wyraźnie zaczyna podziwiać Bacha, na podłodze ląduje wspaniały sernik, wnoszony właśnie przez Jana Krzysztofa. W końcu Handel odkorkowuje szampana, a Bach pije, oblizując się, i mówi: Prawdziwy szampan. Nie był to chyba napój wówczas zbyt dobrze mu znany, skoro spotkanie nastąpić miało w roku 1747, a wynalazek metody tzw. butelkowej szampanizacji datuje się na koniec XVII w., kiedy Don Perignon w 1670 roku został majstrem piwnicznym klasztoru w Hautvilliers. On opracował metodę szampanizacji i zalecał zabezpieczanie zamknięcia butelki naturalnym korkiem i drutem.
Sztuka dobiega końca i Handel mówi: Szkoda, że nasze spotkanie nie było możliwe, Janie Sebastianie.
Recenzja miała być w swoim założeniu kulinarna. Opowiedziałem, co jedli aktorzy, a jedli nawet może nie tylko z obowiązku (wyjątek - karczochy), choć to niewątpliwie bardzo trudne prowadzić błyskotliwy dialog i wkładać równocześnie do ust szparagi lub kawałek szynki. Nie ma czego im zazdrościć.
Chciałbym jednak podzielić się jeszcze refleksją na temat spektaklu. Maszynopis sztuki znałem wcześniej, a więc i samą akcję. Rzadko się zdarza, aby widz przed przyjściem na spektakl studiował drukowany tekst sztuki. Tym razem miałem okazję przekonać się, jak dzięki inwencji reżysera i aktorów ożywa martwa litera napisanego dialogu. Dla krytyków teatralnych będzie to, oczywiście, stwierdzenie banalne, ale dla mnie było to swego rodzaju przeżyciem. Podziwiałem świetne trio aktorskie (Bińczycki, Nowicki, Peszek) wywołujące na przemian głośny śmiech lub chwilę zadumy. "Kolacja na cztery ręce" ma charakter komediowy, doskonale podkreślony inscenizacją i reżyserią, ale odwołuje się także do sfery twórczych doznań w pojmowaniu sztuki i jej odbioru. Bach i Handel, obaj uznani geniusze muzyki, jakże różne mieli biografie i różny stosunek do swego posłannictwa.
Gdyby chcieć wyciągnąć jeszcze jakiś wniosek z tej sztuki na użytek towarzyskiego savoir-vivre'u, to ten, że jeśli podacie kiedyś karczochy albo ostrygi swoim gościom, nie pouczajcie ich, jak to się je, a jeśli tak skromnie jak Bach o to zapytają - nie odwołujcie się do znajomości z królową angielską.