Artykuły

Stop-klatka

"Tragedie rzymskie" w reż. Ivo van Hove na V Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Dialog-Wrocław. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.

Chcecie igrzysk, to się nimi zadławcie - zdaje się mówić lvo van Hove, reżyser niezwykłych "Tragedii rzymskich" z Tonnelgroep w Amsterdamie.

Przypadkowy splot zdarzeń. Będąc na festiwalu Dialog, w"ręce wpadł mi ostatni numer miesięcznika "Teatr". W nim Mirosław Kocur podsumowuje inne wrocławskie święto teatru - czerwcowy festiwal "Świat miejscem prawdy". Kocur pisze przejmująco o ostatnim występie Wuppertal Tanztheater ze spektaklem "Nefes". Tego samego dnia rano do zespołu dotarła informacja o śmierci Piny Bausch. Zrozpaczeni jej tancerze nie odwołali spektaklu. Zagrali go w prywatnym hołdzie Pinie Bausch, tańczyli - wspomina Kocur - Jakby świat się właśnie kończył". A potem było pół godziny praw. Najpierw oklaskiwano płaczących artystów z Wuppertalu, potem już tylko ogołoconą z całej iluzji scenę: pustkę nie do wypełnienia. Czytałem o tym ze ściśniętym gardłem, ale i trudną do wytłumaczenia zazdrością. O śmierci Piny Bausch dowiedziałem się,

gdy wysiadałem z pociągu, wracałem z Wrocławia. "Nefes" widziałem dwa dni wcześniej, kiedy nikt jeszcze niczego nie przeczuwał. A mimo to wtedy kres miał nie tylko jeden teatr. Dla wszystkich tych, którzy mniej lub bardziej blisko zetknęli się ze sztuką Bausch, kończył się kawałek świata. Coś umiera i coś się zaczyna - pomyślałem, oglądając kilka miesięcy później na Dialogu niezwykłe przedstawienie "Tragedii rzymskich" [na zdjęciu] Ivo van Hove. Nie zwariowałem, nie zamierzam zestawiać teatru tańca Piny Bausch z multimedialnym widowiskiem holenderskiego reżysera, w którym udało się scalić to, co w nowoczesnym teatrze najciekawsze. Sztuka Bausch nie znajdzie ani kontynuacji, ani powtórzenia. Zostanie zamkniętym rozdziałem, przetrwa dzięki nielicznym rejestracjom lun we wspomnieniach zachwyconych widzów. "Tragedie rzymskie" to esencja teatru, który otwiera się na nowe. Przyjmuje i przewartościowuje wyzwania współczesności i wybiega w przyszłość. Co więcej, nie ma w tym chęci wypalania tradycji, sprzeniewierzania się literaturze. Nie ma ogarniającej dziś twórców amnezji, każącej zapominać, na jakich fundamentach teatr zbudowano. Mówił mi kiedyś Jerzy Radziwiłowicz, że dawne teksty tłumaczy tak, jakby zostały napisane wczoraj i w ten sposób sprawia, że dla dzisiejszego widza stają się absolutnie komunikatywne. Coś podobnego powtórzył we Wrocławiu Ivo van Hove. Trafił w punkt. Inscenizując w ramach jednego sześciogodzinnego seansu "Koriolana", "Juliusza Cezara" i "Antoniusza i Kleopatrę", odnalazł Szekspira do bólu współczesnego. Jak zwykle dobrze jest przed obejrzeniem monumentalnego widowiska Tonnelgroep poczytać sobie Jana Kotta. Autor "Płci Ro-zalindy" mówił, że historia w rzymskich tragediach Szekspira straciła wymiar, jaki przypisywał jej na przykład Plutarch, z którego "Żywotów sławnych mężów" Szekspir czerpał przy pisaniu. Historia u Szekspira przestała być demoniczna. Już tylko jest tragiczna i groteskowa. Jednocześnie. Podobnie czyta trzy tragedie szef amsterdamskiego Tonnelgroep. Olbrzymia przestrzeń gry obejmuje kilka równoległych miejsc akcji. Jest areną politycznych wieców, polem krwawych bitew, telewizyjnym studiem, skąd nadawane są - jako breaking news - doniesienia z frontów. Bywa domowym zaciszem, którym matka Koriolana "urabia" syna, by odwołał zemstę względem Rzymu. Może stać się pałacem Kleopatry albo placem przed Kapitolem, gdzie sprzysię-żeni zasztyletują Juliusza Cezara. Przed sceną olbrzymi ekran. Na nim w zbliżeniu oglądamy twarze bohaterów, czasem obraz zostaje podzielony na kilka mniejszych, co pozwala na symultaniczne podglądanie reakcji postaci. Na scenie zabudowanej meblami jak z mieszkań middle class poustawiano jeszcze wiele telewizyjnych monitorów. Holenderski spektakl można bowiem odbierać jako symboliczne zburzenie ściany między widownią a aktorami. Od pierwszych chwil zostajemy zaproszeni do wkraczania na scenę, czytania gazet, przeglądania internetu, korzystania z ustawionych z boku barów. Gdy ktoś się zmęczy, może posilić się chilli eon carne. A jedząc, na owych

monitorach śledzić przebieg akcji. Można też usiąść na jednej z "grających" w spektaklu kanap, ale nie dziwić się, jeśli miejsce obok zajmie któryś z wykonawców. Mimo to dla nich jesteśmy przezroczyści. Nie zaproszą nas do wspólnej zabawy w teatr. Ivo van Hove z dyktatu kultury obrazkowej wyciąga ostateczne wnioski, wyszydza ją i sankcjonuje jej wymogi zarazem. W nieustannym biegu między bohaterami jest cały czas ubrana w prywatny strój dziewczyna z kamerą. Obiektyw zagląda w twarze Szekspirowskich postaci, kradnie im chwile intymności. Teatr ogarnia całą rzeczywistość. Proponując alternatywny sposób przeżywania przedstawienia, bierze za mordę i nie puszcza. Jesteśmy jak widzowie w Forum Romanum, wmanipulowani we współczesne igrzyska. Holendrzy dają nam, co chcemy - aż do zakrztuszenia. A potem odsyłają z powrortem na miejsca, tym samym na nowo wytyczając zatartą granicę. Jest to genialnie grany, wstrząsający traktat o polityce w jej najbardziej cynicznym amoralnym wymiarze. O tym, że szlachetne pobudki, potrzeba szybkiej korzyści i spektakularnego zwycięstwa zamienia w podłość. Dyplomacja ukrywa samo zło. Wszyscy jesteśmy podglądani. Nie mamy wpływu na Historię, bo ona toczy się własnym rytmem. Tragiczna, nie demoniczna. Ivo van Hove punktuje mocno. Kolejne śmierci punktują stop-klatki, na ekranie wielkie zbliżenia już umarłych bohaterów. Teatr okazał się pułapką, przygwoździł nas, zmusił do nowego czytania nie tylko Szekspira, ale spojrzenia na to, co dotąd wydawało nam się nowoczesne. "Tragedie rzymskie" staną się teraz punktem odniesienia. Nie da się ich ominąć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji