Artykuły

Jeszcze sztuka nie zginęła

Nieuleczalny już chyba (po tylu latach uprawiania...) optymizm Stefana Bratkowskiego na temat samoobrończych i samoodtwórczych mocy Polaków zawszą wydawał mi się jakoś staroświecko-literacki, taki bardziej z opowiadań babuni o dzielnym dziadku, który co prawda zginął w kolejnym beznadziejnym powstaniu, ale za to jego wnuk na pewno założy jakąś fabryczkę i da zatrudnienie okolicznym chłopom, zapitym na śmierć z nędzy, głupoty i braku lepszych perspektyw.

To, że co jakiś czas przychodzi mi zwrócić honor temu optymizmowi, zwykłem traktować raczej jako wyjątek od reguły. A jednak bardzo lubię pisywać o takich wyjątkach. Z wrodzonej przekory? Z poczucia lojalności wobec faktów? Jak go zwał, tak go zwał.

W odstępie bodaj trzech tygodni zobaczyłem oto w telewizji trzy spektakle teatralne, które mnie po prostu zdumiały. Wiadomo powszechnie, iż telewizji polskiej już nie ma, a to co jest, przypomina koszmarny sen narkomana, że mianowicie znalazł się zimą w Borach Tucholskich i właśnie złamała mu się ostatnia igła od strzykawki. Równie powszechnie wiadomo, że bliski jest już koniec polskiego teatru. Komornicy pukają do drzwi dyrektorów, aktorzy biegają do Kuronia po talerz zupy, żeby nie paść na scenie w trakcie grania za darmo "Ślubów panieńskich", a Ministerstwo Kultury tylko węszy, żeby komuś jeszcze zabrać resztę pieniędzy uszperanych z datków publicznych.

I nagle na tym pustym polu, pośród rozpaczy (rzeczywistej) i ciemnej przyszłości (niestety realnej) - te trzy zadziwiające spektakle telewizyjne. Jakby na złość losowi - znakomite. Jakby zrobione z woli oporu wobec świata, który z dobrego wujaszka przedzierzgnął się nagle w złego fabrykanta o wyschniętym sercu finansowego mordercy.

Mam na myśli "Noc Walpurgii" Jerofiejewa-Kutza, "Ojca" Strinberga-Maciejowskiego i "Zwierzenia klowna" Bolla-Dutkiewicza.

Jedno z nich - Jerofiejew - zostało zrobione oczywiście za późno, żeby uzyskać właściwą siłę uderzeniową, ale jest rzeczą jasną, że wtedy, kiedy powinno było być zrobione, więc kilka lat temu, zrobione być nie mogło. Ale daj Boże zdrowie, żebyśmy w wolnych czasach mogli tylko oglądać takie "spóźnione" spektakle. Bez dojmującego poczucia, jak blisko nam do bohaterów tej piekielnej opowieści.

Pozostałe dwa przedstawienia powinno się traktować jako kolejny krok ku uzdrowieniu duszy polskiego widza: by przestał już wszędzie doszukiwać się aluzji, głównie politycznych czy ogólnospołecznych, na których wspierał się teatr realnego socjalizmu.

Samotny pośród świata, pijany, biedny, inteligent klown nie musi już więc być symbolem opozycjonisty walczącego z wiatrakami jakiegoś reżimu. Może być po prostu samotnym artystą, któremu nikt nie obiecywał ani wiecznego szczęścia, ani dożywotniej renty, ani niezmiennego poklasku tłumów.

Starzejący się oficer-naukowiec, umiejętnie wplątany przez rodzinę w intelektualno-flzjologiczne pułapki podejrzliwości wobec własnego ojcostwa, nie musi być naszym bratem w narodowym nieszczęściu, a tylko pojedynczą, ludzką ofiarą losu, najczęściej skądinąd umiejscowionego w chorych duszach naszych bliźnich.

Wszystkie trzy przedstawienia zostały nadzwyczaj pieczołowicie, często wręcz perfekcyjnie zrobione. I może się mylę, ale we wszystkich odczytałem tę samą wolę niedania się, niepoddania niewesołemu zaiste stalowi rzeczy w naszej kulturze i naszym samopoczuciu.

Tyle świetnych ról aktorskich. Jerzy Trela, Tadeusz Huk, Anna Dymna, Jerzy Grałek... właściwie cała obsada "Nocy Walpurgii". Wspaniały Jan Frycz jako klown w Bollu i Jan Nowicki jako jego ojciec, i Teresa Budzisz-Krzyżanowska i Dorota Segda. Jan Peszek w obsadach obu sztuk, bo i w "Ojcu". A w tym ostatnim przede wszystkim wielki, niezniszczalny, biały Moby Dick polskiego teatru, Tadeusz Łomnicki jako Ojciec. Tę rolę studenci wszelakich rodzajów szkół aktorskich powinni obowiązkowo studiować i zdawać egzamin z jej znajomości. I znakomity w perełkowym epizodzie Krzysztof Globisz. Po raz drugi Budzisz-Krzyżanowska. I Marek Bargiełowski. I nie znana mi (za co przepraszam) Ewa Gawryluk. Wymieniam ich tu (powinienem wszystkich) jak listę obecności, ale chciałbym, żeby ta obecność zawsze była tak obecna.

Jeszcze by trzeba o muzyce Kantego Pawluśkiewicza i Zygmunta Koniecznego, i o scenografach. Ale nie piszę recenzji. Piszę o pewnym zjawisku, które może być oczywiście przypadkiem, jak całe nasze pokręcone życie.

Przecież wiem, że wystarczyło włożyć po kilka miesięcy między te przedstawienia, a znikłyby pewnie podstawy do napisania tego tekstu. Wiem też, że trudno jakkolwiek odnosić te spektakle do ogólnej, psychicznej i fizycznej kondycji naszej telewizji czy naszych teatrów.. Bo cóż z tego aktorowi S. z Tarnowa, że Tadeusz Łomnicki bądź Teresa Budzisz-Krzyżanowska rzucą w twarz złej rzeczywistości całą najwyższą godność sztuki. Im łatwo rzucać, oni nie zginą. On w swoim Tarnowie może rzucić tylko teatrem, żeby wyżywić rodzinę. Ja to wiem.

Więc może inaczej. Chciałbym, żeby te przedstawienia, tak jakoś niemal symbolicznie ułożone w pewien wyższy sens, były krzepiącym przykładem, że zawsze i wszędzie warto się nie dawać, i że lepiej rżnąć niż nie rżnąć, jak mawiał hrabia do barona.

Mała, powiecie, pociecha? I banalne? Najbanalniejsze są dziś strach, złość i beznadzieja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji