"Dziady" Mickiewicza i Swinarskiego
Dziesięć lat po premierze krakowskiej cały kraj mógł poznać legendarne już przedstawienie "Dziadów" Mickiewicza w inscenizacji Konrada Swinarskiego. Telewizja podjęła się trudnego, prawie niewykonalnego zadania. Czy można na małym ekranie zmieścić widowisko, którego ideą główną była ucieczka z pudełka sceny, wyjście do innych pomieszczeń budynku teatralnego, a nawet poza gmach teatru? Czy po dziesięciu latach można przyjąć, że są to te same "Dziady", jakie przygotował Swinarski? Czy w ogóle można przypisywać Swinarskiemu rekonstrukcję dzieła, skoro reżyser nie żyje już osiem lat? Czy udostępnienie masowemu instrumentowi przekazu, jakim jest telewizja zjawiska artystycznego mocno zrośniętego z miejscem, czasem, środowiskiem, nie naraża z góry tego zjawiska na deformacje, wyobcowanie?
Takie i inne pytania rodziły się w czasie nadawania przez dwa wieczory telewizyjnych "Dziadów", przeniesionych z krakowskiego Teatru Starego przez Laco Adamika, a nawet jeszcze wcześniej, gdy tylko zakomunikowano wiadomość o zamiarze dokonania telewizyjnej rekonstrukcji.
Stało się jednak. Teraz można jedynie mówić o fakcie zaistniałym. Co wobec tego dały nam dwa wieczory przed telewizorami?
Święto Zmarłych stwarzało tylko dodatkową okazję, ponieważ nigdy i nigdzie "Dziady" nie były wyłącznie widowiskiem okazjonalnym, obrzędowym, nawet jeśli fragmenty obrzędowe przeważały, albo nadawały przedstawieniu charakter.
Z "Dziadami" zawsze było inaczej. Dążenia scenicznych interpretatorów szły w dwóch kierunkach. Jedni wybierali, ograniczali swoje zainteresowania do niektórych tylko części dzieła, albo też sposobem selekcji chcieli wyrazić siebie, swój stosunek do tekstu Mickiewicza. Drudzy trudzili się, aby zrozumieć całość i znaleźć jedność ideową i artystyczną "Dziadów".
Do drugich należał Swinarski. Jego synteza wszystkich części dzieła jest - jak dotychczas - najdoskonalszą realizacją powojenną. Wnikliwość interpretacji idzie w niej w parze z pokorą i szacunkiem wobec wieszcza. A przecież w przeszłości, było różnie.
Swinarski w "Dziadach" zobaczył los człowieka i los narodu w każdej części - i w obrzędzie i w części politycznej, a odpowiedzialności szukał nie tylko w czynnikach zewnętrznych, ale w nas samych. Diabły i anioły, których Swinarski nie pominął, nie pozbawił rekwizytów mocno utrwalonych w naszej świadomości, walczą w "Dziadach" o myśli i uczucia człowieka, wyzwalają reakcje i postawy ludzi.
Drobna dygresja. Przypomnienie nie najlepiej zapisanych w pamięci "Dziadów" olsztyńskich z 1977 r. Młody reżyser z młodym dyrektorem teatru, postanowili świat zadziwić. Powodzenie zrodziło pychę. Skończyło się skandalem na festiwalu toruńskim.
A przecież mogło być inaczej. Henryk Baranowski był blisko intencji, jaka przyświecała Swinarskiemu. Też chciał zrobić przedstawienie o ludziach i sprawach tego świata, o ludziach złych i dobrych, gnuśnych i działających, lamentujących i dzielnych, o oprawcach i o prześladowanych. Baranowski wyrzucił rekwizyty romantyczne - diabły i anioły. Chciał powiedzieć, że to w nas są diabły i anioły. Ale wyrzucając duchy Mickiewicza, uprościł, strywializował. a w paru miejscach (Salon warszawski. Bal u Senatora), pozwolił sobie na pomysły karykaturalne, perwersyjne. To przesadziło o klęsce. Pycha sprowadziła z dobrej drogi na manowce.
Wracajmy do "Dziadów" Swinarskiego. Inscenizator, który stał się legendą współczesnego teatru polskiego ( do powstania legendy przyczyniła się także przedwczesna, tragiczna śmierć reżysera), uniknął błędów młodszego kolegi. Nie lekceważyl znaków pochodzących od poety. Przed sobą postawił tylko zadanie zgłębienia, odczytania tych znaków. Smutek "Dziadów" potraktował jako sumę godzin rozpaczy, pokuty, nadziei, jako cząstkę zaledwie narodowych refleksji nad kondycją i stanem ducha Polaków, początek czegoś, co potem, kontynuowali inni. Wyspiański głównie, ale również niektórzy pisarze współcześni nam.
Dla, kogoś kto nie znał krakowskiej wersji premierowej, a takich widzów była większość przed telewizorami, rekonstrukcja "Dziadów" dawała zaledwie wyobrażenie o misterium, wyczuwalną wielkość czegoś, smak bezpośredniego uczestnictwa w chwili powstawania prawdziwego teatru. Okienko telewizora okazało się surowym, niewdzięcznym egzaminatorem. Pozostały pozory, wyobrażenia, domysły. Cóż robić. Dobre i to.
Jeszcze konkretniej. Swinarski stosował rozwiązania z rozwagą i wcale nie tak za wszelką cenę oryginalne. Pomost przez całą widownię? To było już w dziesiątkach inscenizacji. Wyjście poza rampę, poza budynek? To też. Zaproszenie do uczestnictwa? Również. Rzecz jednak nie w tak zwanych chwytach. Tylko
mierny, niewyżyty reżyser chce dziwnością formy zwrócić na siebie uwagę. Dla artysty skali Swinarskiego zabiegi formalne pełnią zaledwie funkcje pomocnicze, ułatwiają ekspozycję głównej myśli i założenia artystycznego. W rekonstrukcji telewizyjnej warsztat teatralny był niedostrzegalny, nie pozwalał skupiać na sobie uwagi. Materia słowa i tragiczny los Gustawa-Konrada dominowały. I tak być powinno. Niekwestionowana wartość widowiska telewizyjnego. Nie licząc wielu znakomitych kreacji.
Przede wszystkim wymienić trzeba Jerzego Trelę, w roli Gustawa-Konrada. Znakomity artysta o silnej osobowości, odbiegający od stereotypów miękkiego, egzaltowanego młodzieńca, bohatera romantycznego wedle starych wyobrażeń. Ale nie tylko Trela pozostał w pamięci. Także Izabela Olszewska jako pani Rollison, Jerzy Stuhr (Belzebub), Jerzy Radziwiłowicz (Zan), Kazimierz Borowiec (Ksiądz Piotr), Roman Stankiewicz (Guślarz), Wiktor Sadecki (Senator), Tadeusz Malak (Duch)... Większość wykonawców występowała w premierowej wersji dziesięć lat temu.
A muzyka Zygmunta Koniecznego? Osobny walor spektaklu.