Artykuły

"Polka prosto z Kraju" czyli zabawa dla wszystkich

Mamy nową premierę w Teatrze ZASP w "Ognisku Polskim" w Londynie. Oczekiwanie na nią intrygowało i podniecało nas od tygodni, wystawiana sztuka jest bowiem farsą, a autorem jej jest Stanisław Baliński. Autora znamy od wielu lat, niektórzy z nas od dłużej niż sami żyją. Jest on poetą najwyższej miary, lirykiem czystego dzwonu, ostatnim skamandrytą (ten drugi dla nas się nie liczy). Nazwisko jego łączy się nam ze śpiewem ziemi nowogródzkiej, z serdeczną wędrówką po dawnej, najbliższej Warszawie. Baliński poeta, Baliński meloman, Baliński filozof (z "Rozmaitości" w "Dzienniku Polskim"), Baliński, który dożył wieku, w którym stępia się ostrze satyryka i zdolność obserwowania śmiesznostek codziennego życia - napisał farsę! Wydaje mi się, że jest to raczej komedia czy może "fraszka sceniczna" - ale to nieistotne. Komedia to czy farsa, pokazuje nam wycinek życia jakże dobrze znanego - wycinek życia polskich emigrantów w Londynie, na Ealingu i w administracji "Dziennika Polskiego". Cóż może być bardziej swojskiego! Na tym tle rozgrywa się akcja - równie nam bliska i znana. Gość z Warszawy, "Polka prosto z kraju" (taki jest tytuł sztuki) przyjeżdża do ciotki na Ealing. Urzekają ją dwie rzeczy: Marks i Spencer oraz wizja posiadania brytyjskiego paszportu. To marzenie prowadzi ją do biura ogłoszeń matrymonialnych "Dziennika Polskiego", jak mówi jedna z postaci sztuki "najciekawszej rubryki pisma". I tu zaczyna się akcja sztuki i nasza zabawa. I jakże się nie bawić, gdy autor strzela takimi uwagami: "Jeżeli liczy się na Polaka londyńskiego - nie wolno nawet wspominać o teatrze czy inteligencji". Albo że w kraju poznaje się rodaków z Anglii po ich żywiołowym patriotyzmie. A ktoś tam jedzie do kraju "z wycieczką irlandzkich katolików". Itd., itd.

Dobrze nam znane sytuacje, problemy i problemiki, typy i ludzie, anegdoty i sprawy podpatrzone - autor podaje nam z lekkością i humorem urodzonego humorysty. Jest w tym sporo satyry, która nie boli a tylko bawi. Dialog biegnie szybko, a ten dialog prowadzą żywi ludzie. Nie zanadto żywi, bo mogliby popsuć zabawę, ale żywi tyle właśnie ile trzeba dla napisania miłej, pogodnej komedii (przepraszam - farsy). Leopold Kielanowski wyreżyserował sztukę dobrotliwie i wesoło. Publiczność odbiera każdy żart, koncept czy aluzję z pełnym rezonansem. Siedem postaci (bez poszukiwania autora) to wszystko nasi dobrzy znajomi.

Dyrektor działu ogłoszeń, Kotyński, to tak dobry znajomy, że publiczność zaśmiewa się przy każdym jego słowie i z tego co o nim się mówi. Nie mało do tego śmiechu przyczynia się Adolf Bożyński, poważnie - śmieszny, który stworzył świetny typ dyrektora mrukliwego, ale nie pozbawionego życzliwości dla ludzi. W prowadzeniu "działu ogłoszeń" pomaga Kotyńskiemu Janina Jakóbówna jako pani Sawa, do znudzenia częstująca nas swymi przeżyciami rozwodowymi. Jest ona wypisz-wymaluj "panią urzędniczką", którą los skazał na borykanie się z życiem.

W saloniku na Ealingu króluje pani pułkownikowa Józefina - w osobie Ireny Delmar. "Vis comica" tej artystki nie raz już dane było nam podziwiać. Jest to osoba bardzo urodziwa (nie trudno przy tej odtwórczyni!), bardzo elegancka, "tres chic, tres comme il faut", tak bardzo, że aż śmiesznie. A o to przecież chodziło. Wydaje się, że pani Delmar umie więcej, niż się do tego przyznaje. Aż dziwne, że Józefina - Delmar, osóbka tak ładna i tak elegancka, nie była otoczona rojem adoratorów i w momencie determinacji ona także telefonuje do działu ogłoszeń matrymonialnych...

Druga pani pułkownikowa, Waleria Marsoniowa, to Maryna Buchwaldowa. Naiwna, romantyczna, rozczulająca i zabawna. Rozkoszna. Roman Ratschka jako starszawy amant, kapitan Edward Malinowski, coś takiego zrobił ze swoim wyglądem, bez żadnej specjalnej charakteryzacji, że go najwięksi wielbiciele ledwo poznawali. Bardzo miły był ten nowy Ratschka - w miarę obolały, w miarę zakochany - aż trudno uwierzyć, że okazał się tym okropnym byłym mężem pani Sawy, okrutnikiem, erotomanem itd. A propos - spotkanie byłych małżonków to była jedyna prawdziwie farsowa scena w sztuce, rodem z farsy francuskiej.

A teraz młodzi - dwie niespodzianki. Jerzy Placzek, młody aktor i uzdolniony dekorator, nie miał dotąd w naszym teatrze prawdziwej roli. W "Polce prosto z Kraju" jest uroczym amantem, pełnym prostoty i wdzięku. Najmniej jest zabawny, ale tego nie chciał na pewno sam autor - bo cóż jest zabawnego w zakochaniu się "od pierwszego wejrzenia"? Mam jedną pretensję do autora: jak mógł nas pozostawić w niepewności i niepokoju, jak dr Justyn wyznał swoje kłamstwo ukochanej i jak ona to przyjęła? Myślała, że wychodzi za mąż dla paszportu brytyjskiego, że wychodzi za mąż dla "wolności", a okazało się że wyszła za mąż w niewolę miłości.

Druga niespodzianka to Krystyna Podleska jako Polka prosto z Kraju. Niespodzianką jest to, że zagrała dla teatru emigracyjnego pomiędzy jednym filmem a drugim, nie mówiąc już o małżeństwie "w międzyczasie". Nie były oczywiście niespodzianką ani jej talent, który znamy od lat, ani jej coraz bardziej wyrafinowana fachowość. Była żywą bombą temperamentu i energii, roznosiła ją żądza życia i użycia. Oszołomiła ją Anglia, ze wszystkimi możliwościami jakie - w jej mniemaniu - miała jej do ofiarowania. Zapragnęła jedynej rzeczy na świecie - paszportu brytyjskiego. Takie marzenie żywi większość dziewcząt przyjeżdżających z Polski. Nie spotkałam jednak żadnej tak pewnej siebie, tak eksplodującej temperamentem. Dziewczyny, które ja poznałam, były raczej ciche, pozornie czy naprawdę nieśmiałe, zawsze bardzo grzeczniutkie (do czasu) czasem tylko słodko i podstępnie podkopujące się w życie swych gospodarzy, takie myszki-żmijki. Oczywiście nie wszystkie. Większość to wartościowe, świetne dziewczyny. No, ale to komedia a nie traktat społeczny. Krysia pokazała całą gamę gierek i sztuczek, aby stworzyć typ tego rozwydrzonego dziewczęcia. Nie bawiąc się w rozdawanie laurek trzeba stwierdzić, że cały zespół był pierwszorzędny i prawie wyrównany. Był to prawdziwy zawodowy teatr - bez żadnej taryfy ulgowej.

Sztuka lekka a przy tym inteligentna i w jakiś sposób elegancka ma zapewnione powodzenie na długo. Jest to przedstawienie na wszelkie gusta - i dla tych, którzy w teatrze szukają inteligentnej rozrywki, i dla tych, którzy chodzą do teatru dla "ubawu". Trochę dobrotliwej satyry, dużo zabawnych powiedzeń, plus to, co zostało już powiedziane, tworzy bardzo smaczny cocktail!

Kielanowski zrobił wszystko (i jeszcze więcej), aby wydobyć każde zamierzenie autora. Może przydałoby się jeszcze szybsze tempo.

Przyjemna oprawa sceniczna Jana Smosarskiego. Mieszczański salonik na Ealingu - jak ulał.

A teraz dla wyczerpania estetycznie opracowanego (przez Olgę Lisiewiczową) - programu: współpraca reżyserska - Maryna Buchwaldowa, organizacja - Beno Koller, sufler - Marta Smolińska. Skończyłam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji