Artykuły

Ciemno widzę

Urodziła się w rodzinie żydowskiej, we Wrocławiu. Bardzo szybko odeszła od religii. Mając 31 lat, będąc już doktorem filozofii, przyjęła chrzest w Kościele katolickim. Po czterdziestce rezygnuje z kariery na­ukowej w ośrodkach uniwersyteckich na rzecz służby Bogu: zostaje karmelitanką. W 1942 roku - jako Żydówka - otrzymuje "bilet" na Ostatnią Podróż. Do Oświęcimia.

Edyta Stein, wyniesiona na ołtarze przez papieża Jana Pawła II, jest bohaterką "Drogi w ciemności" Roberta Gawłowskiego, wystawionej ostatnio na scenie im. S. Hebanowskiego w Teatrze Lubuskim.

Sztuka składa się z kilkunastu epizodów, opowiadających o ostatniej podróży błogosławionej Teresy Benedykty i o tym, co ją poprzedziło. Sceny ze snu i wspomnień mieszają się z epizodami czasu pogardy.

Autorka scenografii - nie przypadkiem od tego elementu spektaklu wypada zacząć jego opis - umieszcza je w różnych przestrzeniach, budowanych przy pomocy ruchomych klatek. Symbolizujących mieszkanie, klasztorną i więzienną celę, wagon. Pomysłowym rozwią­zaniem można by się zachwycić. Gdyby nie wątpliwość co do jego użyteczności w przedstawieniu. Przez chwilę na scenie buduje się jakiś nastrój. Nim jednak widz zdąży mu się poddać, następuje zmiana dekoracji. Z właściwym dla żelastwa rumorem panowie prze­suwają klatki na kółkach, skupiając uwagę widowni na sobie. Czekamy na kolejną sekwencję...

W połowie trwającej zaledwie godzinę "Drogi w ciemności" zamknęłam oczy, instynktownie broniąc się przed tym, co przeszkadza w odbiorze. Słuchowisko nie potrzebuje oprawy, jaką atakuje scena. Za całą scenografię wystarczyłby odgłos jadącego pociągu: wyrazisty znak trwającej podróży.

W istocie "Droga w ciemności" najpierw miała swoją premierę radiową. Radio, z którym od lat związany jest autor "Drogi", jest sztuką czerpiącą swą siłę z wyobraźni. Sceniczny obraz podróży do Oświęcimia, dookreślony bardzo konkretnymi środkami, nie jest w stanie sprostać temu, jaki maluje wyobraźnia, która zostawia miejsce dla tajemnicy i dla wszystkich obrazów, jakie wywołuje w nas hasło Oświęcim.

Być może więc "Droga w ciemności" była dobrym słuchowiskiem. O scenicznej realizacji, zawieszonej pomiędzy przedstawieniem paradokumentalnym a misterium, nie da się tego powiedzieć. Powstał poszatkowany, powierzchowny obraz życia błogosławionej. O jej bogatym życiu widz dowie się więcej z programu (jeśli nie wiedział wcześniej). Na scenie? Jest silna i niezłomna. Dlaczego?

Bo wielka jest jej miłość do Boga.

Niestety, poza tę wiedzę, z którą widz zjawia się w teatrze, twórcy spektaklu nie wychodzą. Pochłonięci przeróbką słuchowiska na spektakl, która polega głównie na obudowaniu dialogów scenicznym dzianiem się, gubią cel, jakiemu te zabiegi mają służyć. Bo przecież dla jakiegoś celu chcieli nam postać błogosławionej pokazać. Jakiego dokładnie?

Na widowni zasiadają zwykli śmiertelnicy. Edyta Stein też była czło­wiekiem z krwi i kości. Jak dojrzewała do dramatycznych zmian w swoim życiu? Jaką drogą dochodziła do najwyższej prawdy, której nie znalazła w filozofii, odnajdując w Bogu? jakich doznawała rozterek i wątpliwości (jako człowiek musiała je przecież mieć)?

Na te i inne pytania nie znajdziemy odpowiedzi w postaci Edyty Stein, zarysowanej przez autora. Niewiele może na to poradzić Elżbieta Donimirska - trudno zagrać rolę ze spiżu - jej święta jest bliższa prostej, twardej kobiety, trzymającej się w życiu jasnych i prostych zasad, niż szukającej trudnej prawdy intelektualistki. Nie znajdziemy też odpowiedzi na te pytania w spektaklu; obojętnie, czy będziemy szukać głębszej wiedzy, wzruszeń czy myśli.

Można by nad tym przejść do porządku, gdyby nie był to kolejny tego typu przypadek, jaki się przydarza w nowym sezonie zielonogórskiej Melpomenie.

Podczas konferencji prasowej przed ostatnią premierą usiłowałam się dopytać, co skłoniło dyrektora teatru i reżysera do sięgnięcia po sztukę Gawłowskiego.

Zanotowałam wiele powodów: od pielgrzymki papieża i Kongresu Eucharystycznego przez finansowy udział miasta w realizacji premiery po możliwość wzbogacenia repertuaru o sztukę odwołującą się do wartości chrześcijańskich. Reżyser mówił o próbie uchwycenia konwencji w tekście, dyrektor - o holocauście oraz interesującej przemianie żydówki w ateistkę, karmelitankę i błogosławioną.

Mnogość powodów sprawiała wrażenie zasłony dla braku najważniej­szego. Iluminacji, wynikłej z myśli lub wzruszeń, doznanych podczas lektury, które rodzą potrzebę podzielenia się nimi z kimś jeszcze.

Bez tego impulsu - zaczynu twórczej energii, na tyle silnego, by nie rozmył się w drodze na scenę, a stamtąd na widownię, można jedynie mnożyć statystykę premier. Emocji policzyć nie sposób. Ale bez nich teatr jest martwy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji