Artykuły

Kosmitka w Hollywood

Karolina Gruszka wyjechała przez Łódź do Hollywood. Wszystko zaczęło się od telefonu Davida Lyncha. Najpierw myślała, że to żart kolegów (...) Dla filmu zrobiłaby wszystko, przytyła kilkanaście kilogramów i ogoliła głowę. Tylko nie zrezygnowałaby z miłości! O tym, jak nie została zjedzona przez jaguary, pracy z Lynchem, hollywoodzkich planach, o tym dlaczego nigdy nie wyjedzie z Polski, rozmawia z Aleksandrą Szarłat.

- Hollywood Panią zachwycił czy rozczarował?

- W Hollywood i w ogóle w Stanach byłam po raz pierwszy. Nie do końca wiedziałam, czego mam się spodziewać. To miasto mnie przytłoczyło. Wszystko wydało mi się wielkie, brzydkie i kiczowate. Ale w Hollywood spędziłam zaledwie osiem dni, może więc nie poznałam jego drugiego oblicza.

- Przecież mieszka tam trochę ciekawych ludzi. Coś musi ich trzymać poza pracą. Poznała tam Pani kogoś takiego?

- Między innymi aktorkę Laurę Dern, która grała w filmach Lyncha "Dzikość serca" i "Blue Velvet". Spotkałam też reżysera Janusza Kamińskiego i Agnieszkę Holland.

- David Lynch, reżyser, który Panią tam zaprosił, mówi, że życie jest kompilacją różnych gatunków. Jednego dnia to melodramat, drugiego komedia. Jak określiłaby Pani swój pobyt w Stanach?

- Same atrakcje, prawdziwy film przygodowy. Ale jednego dnia przeżyłam horror. O mało nie umarłam. Wybrałam się z kolegami, współorganizatorami festiwalu Camerimage - bo do Los Angeles przyjechałam nie tylko na zaproszenie Lyncha, ale także dzięki nim - wypożyczonym samochodem na wycieczkę do parku krajobrazowego. Piękne pustynne widoki, drzewa kaktusowe, skały. Gdy już zaliczyliśmy wszystkie punkty widokowe, jeden z kolegów zaproponował powrót inną trasą. Dziką, niezaznaczoną na mapie. Przed wjazdem na nią stał ostrzegawczy znak: tylko do osiemnastej i na własne ryzyko. Super! Zawsze to szansa na przygodę. Jedziemy godzinę, droga robi się kręta, wokół żywego ducha, a my robimy zdjęcia i żartujemy. A to, że nam się samochód zepsuł na pustyni, a to, że coś się zaczyna dziać pod maską. Po dwóch godzinach jazdy kolega mówi: - A gdybyśmy tak złapali gumę? A drugi dodaje: - A jeszcze lepiej, dwie! Wybuchamy śmiechem. Pięć minut później na jednym kamieniu poszły nam dwa koła.

- Fikcja jak zwykle nie dorównuje życiu. Gdyby w horrorze była taka scena, nikt by w nią nie uwierzył.

- Potem było już tylko gorzej. W telefonach komórkowych brak zasięgu, wokół śladu cywilizacji, przed nami same góry. Zostawiliśmy samochód i lekko ubrani, w klapkach, zaczęliśmy schodzić w dół. Mija godzina - nic, druga - dalej nic. Ale pojawił się zasięg i udało nam się zadzwonić do rangersów, czyli straży leśnej. Kazali wracać do samochodu. Tam czekaliśmy na nich przez kolejną godzinę. Zaczęło się ściemniać i robić coraz chłodniej. W końcu zjawili się strażnicy, obejrzeli koła i bardzo się zdziwili, choć przecież wyjaśniliśmy im to przez telefon, że złapaliśmy aż dwie gumy. Po trzech godzinach, podczas których gdzieś telefonowali, powiedzieli nam, że niestety, nic się nie da zrobić. Koledzy zaproponowali, żeby zadzwonić do firmy, z której wzięliśmy samochód. Świetny pomysł, uznali strażnicy i po następnej godzinie połączyli się z wypożyczalnią. A po powrocie do miasta, już nad ranem, dowiedzieliśmy się, że dwa tygodnie wcześniej na tej samej drodze jaguary pożarły dwójkę turystów i że w tamtejszych skałach aż się roi od grzechotników.

- Ta przygoda nie zepsuta chyba jednak wyjazdu? Jak do niego doszło? Wiem, że chciała Pani pracować z różnymi reżyserami, m.in. Krystianem Lupą, ale nie słyszałam, by wymieniała Pani Davida Lyncha...

- (śmieje się) Nawet w najbardziej odważnych marzeniach wydawało mi się to nierealne. Zaczęło się od tego, że Lynch przyjechał do Łodzi na Camerimage i wpadł na pomysł nakręcenia etiudy filmowej. Potrzebował aktorów. Marek Żydowicz, szef festiwalu, polecił Krzysztofa Majchrzaka i mnie.

- Jak się Pani o tym dowiedziała?

- To było zabawne. Akurat miałam przerwę w kręceniu Bożej podszewki i siedziałam w domu. Byłam nawet trochę już tą przerwą znudzona, bo mam w sobie coś z pracoholiczki. I wtedy zadzwonił Marek. Zapytał, czy jestem zajęta, bo jeśli nie, to może przyjechałabym do Łodzi popracować z Lynchem... - No, fajny żart - powiedziałam. A on: - Daję ci go do telefonu. Rozsądek podpowiadał mi: Uważaj, teraz będą sobie z ciebie robili jaja. Ale słyszę, że jakiś męski głos mówi do mnie po angielsku, tłumaczy, jakie mam wziąć ze sobą ubrania. Kiedy uświadomiłam sobie, że to prawda, ugięły się pode mną nogi. Następnego dnia byłam w Łodzi.

- I co się wydarzyło w Zielonym pokoju w Łodzi? (Taki tytuł nosi etiuda). Jak wyglądało spotkanie?

- Miałam duże oczekiwania i jeszcze większy stres. W końcu to kultowy reżyser, a ja bardzo cenię jego filmy. Wyobrażałam go sobie jako szalonego, mrocznego, ironicznego człowieka, natomiast spotkałam osobę niesłychanie życzliwą, z wielką pozytywną energią. Może wynika to z tego, że Lynch medytuje dwa razy dziennie od 30 lat. Teksty naszych ról dostaliśmy w dniu, w którym kręcono zdjęcia. Nie było czasu na jakąś głęboką analizę. Lynch często polega na improwizacji. Ogromnie zaimponowało mi, że człowieka z taką pozycją stać na tak odważne eksperymentowanie. Czułam się, jakby zabrał mnie w tajemniczą podróż. Nagle stałam się cząsteczką świata jego wyobraźni, w którym w dodatku mogłam się rozgościć i sobą go wzbogacić. Scena, w której zagrałam, była niesłychanie emocjonalna i... dość enigmatyczna. Nie wiem, do czego zmierza. Z pewnością stanowi część większego planu. Ja dostałam konkretne zadanie aktorskie i wykonałam je najlepiej, jak potrafiłam.

- Miała to być tylko etiuda, tymczasem reżyser zaprosił Państwa do Hollywood. Kręciliście dalszy ciąg?

- Nie. Pojechaliśmy tam jedynie na rozmowy. Pojawiła się możliwość dalszej współpracy. Mam nadzieję, że do niej dojdzie.

- Podpisała Pani kontrakt?

- Nie, ale to nie ma dla mnie znaczenia. Dla Lyncha mogę pracować za darmo.

- Liczy się Pani z tym, że może to być furtka do międzynarodowej kariery?

- Dla mnie to była przede wszystkim wspaniała przygoda, a jakie będzie miała konsekwencje zawodowe, okaże się później.

- Aktorzy twierdzą, że jeśli się nie mieszka w Los Angeles i nie ma tam swojego agenta, trudno zrobić karierę. Czy bierze Pani pod uwagę wyjazd na stałe?

- Chciałabym tam pojechać, ale tylko na miesiąc, dwa, aby podkształcić język i zorientować się w filmowych możliwościach. Ale włóczenie się po Los Angeles i dobijanie do drzwi wytwórni to nie dla mnie. Prędzej czy później bym zwariowała. Fajnie byłoby trochę tam popracować, a potem wrócić do domu. Jestem bardzo mocno związana z Polską. Jeśli wyjeżdżam za granicę na trochę dłużej, gdziekolwiek, do Paryża czy Londynu, drażnią mnie różnice w mentalności. W Hollywood to poczucie się jeszcze nasiliło. Czułam się jak kosmitka, zupełnie jak bohaterka "Między słowami" w Tokio. Wszystko było tam dla mnie obce, a sposób bycia Amerykanów często trudny do zaakceptowania.

- W jednej z gazet toczy się dyskusja, w której Pani rówieśnicy, pokolenie 20-latków, opowiadają, że wszędzie na świecie czują się jednakowo dobrze, l marzą o wyjeździe z Polski. Pani nie czuje się obywatelką zjednoczonej Europy?

- Bardzo lubię podróżować, chciałabym pracować w różnych miejscach na świecie, ale bazę wolę mieć tutaj. Jestem związana z wieloma ludźmi, miejscami, kulturą. Byłoby mi ciężko poczuć się równie dobrze za granicą.

- A na ile są Pani bliskie poglądy tzw. generacji Nic i fascynacja ciemną stroną życia? Dorota Masłowska, Marek Nahacz, Michał Olszewski opisują świat bez perspektyw, w którym nie można się obyć bez używek. W teatrze mówią do nas o tym ze sceny tzw. młodzi brutaliści.

- Nie odcinam się kultury współczesnej i tego, co proponują ludzie z mojego pokolenia, ale w sztuce szukam subtelności, zrozumienia dla człowieka i jego słabości, a nie negowania wartości, epatowania okrucieństwem i operowania stereotypami. Nie chcę słuchać tego, że człowiek jest zły, a świat jeszcze gorszy. Dlatego nie utożsamiam się na przykład ani z bohaterami filmów von Triera, ani teatru brutalistów. Nie rozumiem, jaki jest sens tworzenia takiej sztuki.

- Cate Blanchett mówi w wywiadzie dla TS, że jeśli czegoś się w życiu chce, należy o to walczyć. Czy Pani o coś walczyła? O miłość, chłopaka, rolę, miejsce w życiu?

- Nie można biernie czekać. Ale też nie można niczego robić wbrew sobie. Mam w sobie taki wskaźnik: jeśli mój organizm się buntuje, wiem, że powinnam się wycofać. Są granice, których nie przekraczam.

- Jakie to granice?

- Na przykład, mówiąc o pracy, nie mogłabym wydzwaniać do reżyserów, przypominać się, prosić o rolę, chodzić na bankiety z nadzieją, że ktoś mnie zauważy i może uda mi się coś sobie załatwić. Wolę zgłosić się na casting i uczciwie się do niego przygotować.

- Chyba dotąd nie miała Pani takiej potrzeby. Wszystko szło jak po maśle. Dobre role, jedna za drugą, i to w głośnych filmach: Wandzia w "Przedwiośniu", tytułowa Córka kapitana w rosyjskiej produkcji, udział w spektaklach Teatru Telewizji, teraz Lynch... Jak na bilans ubiegłorocznej absolwentki Akademii Teatralnej wygląda imponująco.

- To nie jest tak, że to wszystko dzieje się bez mojego udziału czy bez wysiłku. Ale nie mogę narzekać. Konfrontacja z rzeczywistością nie wypada źle. Chociaż na czwartym roku, jak wszystkich, ogarnęła mnie panika. Bałam się, że nie dostanę angażu w teatrze, ciekawej roli w filmie. Ale udało się, co nie znaczy, że tak będzie zawsze.

- O angaż w Teatrze Narodowym też nie musiała się Pani starać, bo dyrektor Jan Englert sam Panią zaprosił na rozmowę. Jednak kiedy teraz chciałam Panią obejrzeć na scenie, okazało się, że w niczym nie została Pani obsadzona. Czy to praca w filmie tak bardzo Panią pochłonęła?

- Tak. Miałam propozycje i bardzo przeżywałam, że muszę z nich zrezygnować. Miałam zagrać m.in. u Agnieszki Glińskiej w "2 maja", ale podczas prób pracowałam przy Bożej podszewce, a gram tam główną rolę.

- Pani bohaterka Geniusia urosła? Miała Pani czternaście lat podczas kręcenia pierwszej części.

- Urosła, przyjechała z ciotką do Polski, na tereny poniemieckie. Zdjęcia kręciliśmy w Kotlinie Kłodzkiej. Świetnie się tam czułam. Moja bohaterka mniej, gdyż cierpiała na samotność, a jedyną powierniczką jej sekretów była... krowa. I to ona podczas zdjęć wzbudziła wśród mieszkańców Międzygórza spore zainteresowanie. A ja przy okazji. Kiedy któregoś dnia poszłam na zakupy do miasteczka, podeszło do mnie dwóch panów. - Karolina? - pyta jeden z nich. - Tak. - Ta od krowy? - Tak. - No to chodź, walniesz z nami garnucha! Chodziło o to, żeby się z nimi napić wódki.

- I co napita się Pani?

- Nie, ale w roli tej od krowy poczułam się swojsko. I po co mi jakaś tam Kalifornia?

-: Szkoła aktorska z jej rygorami, mnóstwem zajęć wszystkim daje się we znaki. Teraz Pani odetchnęła?

- Cieszę się, że ją skończyłam. To był miły okres, ale przez te cztery poznaliśmy się z kolegami aż za dobrze, gotowaliśmy się w jednym sosie. Kiedy pojechałam na plan Bożej podszewki, odetchnęłam. Inna energia, inna atmosfera pracy i bez tej ciągłej rywalizacji. Zmiany w tym zawodzie są konieczne. Odżyłam.

- Na studiach poznała Pani narzeczonego, Łukasza Garlickiego. Pani zaczynała, a on kończył. Wystąpiliście Państwo razem w Sforze Wójcika. Teraz Łukasz Garlicki zadebiutował jako reżyser w Teatrze Dramatycznym sztuką "Zima". Jest tam też ciekawa rola kobieca. Nie chciała Pani jej zagrać?

- Wystąpiła w niej Agnieszka Roszkowska i zrobiła to świetnie. Nie uważam, że jeśli stanowimy parę reżyser-aktorka, musimy razem pracować. To dobrze, że każdy z nas ma swoje życie i nie jesteśmy ze sobą przez całą dobę. Może kiedyś zdecydujemy inaczej.

- Mieszkacie Państwo razem?

- Jeszcze nie.

- Pomagacie sobie nawzajem w stresujących sytuacjach?

- Szczęśliwie wykonujemy ten sam zawód, Łukasz jest przecież także aktorem. Świetnie się rozumiemy. Oboje wiemy, co znaczy napięcie przed premierą czy nieudana próba. Znacznie trudniej byłoby to wyjaśnić prawnikowi.

- Co jest najciekawsze w zawodzie aktorki?

- Szansa, żeby poprzez role opowiadać ludziom o czymś ważnym. Żeby do nich docierać, przekazywać im prawdziwe emocje. Jest też coś osobistego: możliwość poznawania siebie, dowiadywania się o sobie nowych rzeczy. Każda rola daje inne możliwości.

- I co chciałaby nam Pani powiedzieć?

- Proste prawdy. Że najważniejsze jest iść swoją drogą, otaczać się tymi, których się kocha i którzy tę miłość odwzajemniają. I żeby walczyć z rutyną, szukać w sobie nowych inspiracji, zachować dziecięcą wrażliwość.

- Lubi się Pani bawić, spotykać z przyjaciółmi?

- Oczywiście, kiedy tylko mogę widuję się z rodzicami i młodszą siostrą, ze znajomymi. Ale na co dzień nie szaleję po klubach. Zdarza mi się to najwyżej parę razy w roku. Nie potrafię się tam bawić. Męczy mnie tłum, rzadko odpowiada muzyka. Wolę mniejsze imprezy w gronie przyjaciół.

- Jest Pani delikatna, subtelna, a jednocześnie silna. Skąd Pani czerpie siłę?

- Trzeba wiedzieć, czego się w życiu chce. Mnie siłę daje miłość i pasja.

- Stawia Pani na miłość? Porzuciłaby Pani dla niej wszystko?

- Tak, jeśli czułabym, że jest to potrzebne. Ale z moim narzeczonym tak długo i tak dobrze się znamy, że nie sądzę, bym musiała cokolwiek dla niego porzucać. Potrafimy dojść do porozumienia. Oczywiście myślę o rodzinie, chciałabym mieć dzieci. Wiem, że to wszystko zmienia, ale przecież ludzie sobie w takich przypadkach jakoś radzą. Nie trzeba od razu rezygnować ze swoich pasji. Wierzę, że da się to wszystko pogodzić.

- Czy pamięta Pani moment, kiedy poczuła się dorosła?

- Coś tam poczułam, kiedy zaczęłam pracować, dostałam angaż, zostałam narzeczoną. Ale ja w głębi duszy cały czas czuję się dzieckiem. I niech tak już pozostanie.

- Czego nigdy nie zrobiłaby Pani dla filmu?

- Niczego, co uznałabym za gwałt na mojej psychice. Ale nie mam oporów, jeśli chodzi o zmianę mojego wizerunku. Mogłabym schudnąć, przytyć czy ogolić się na łyso. Pod warunkiem, że miałoby to wyraźne uzasadnienie.

- A dla miłości?

- Z miłości zrobiłabym naprawdę dużo.

- A rzuciłaby Pani palenie papierosów?

- Jeśli byłoby to konieczne. Zaczęłam palić dopiero na studiach, podczas pracy nad filmem "Daleko od okna" Jana Jakuba Kolskiego. Reżyser wymyślił, żeby w ostatniej scenie filmu moja bohaterka Helusia zapaliła papierosa. Ale kiedy dowiedział się, że nie palę, gotów był z tego zrezygnować. Uznałam, że nie ma takiej potrzeby. Nauczyłam się palić i tak już zostało. Ale jak zajdę w ciążę, będzie dobry moment, żeby rzucić.

- Jakie ma Pani plany na najbliższe miesiące?

- Do maja kręcę Bożą podszewkę. Później być może dojdzie do skutku projekt filmowy, ale na razie to nic pewnego. A potem chciałabym zafundować sobie wakacje w Toskanii. No i nie mogę się doczekać pracy w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji