Artykuły

Franek Kimono pod Kamienną Górą

Minął rok od chwili objęcia przez Jerzego Gruzę kierownictwa artystycznego Teatru Mu­zycznego w Gdyni. Zdążyliśmy chyba w tym czasie przywyknąć do ogromnej różnorodności repertuarowej sceny pod Kamienną Górą, na której jest miejsce i dla klasycznej operetki, i dla Moniuszkowskich "Widm", dla kabaretu w rodzaju "Clownów" i dla eksperymentalnych produkcji Tea­tru Instrumentalnego Ryszar­da Miśka. Ta rozmaitość nie których jeszcze irytuje, ponieważ chcą oni, żeby teatr jednoznacznie określił swój profil. Większości jednak proponowana przez Gruzę for­muła zdaje się w pełni od­powiadać, a każda nowa propozycja w programie przyj­mowana jest przez nią z dużym zainteresowaniem. Towarzyszyło ono również za­powiadanej od dawna pra­premierze "Drugiego wejś­cia Smoka" która odbyła się w minioną sobotę. Nikogo już przy tym nie dziwił fakt, że "Franek Kimono Story" poprzedzona była skądinąd udaną, lecz jakże odmien­ną pod każdym względem kantatą Moniuszki według Mickiewiczowskich "Dzia­dów".

Przypadek "Drugiego wejścia Smoka" urzeczywist­nił coś, co na dobrą sprawę było nie tylko przedsięwzię­ciem bardzo ryzykownym lecz nawet przegranym. Niepowodzeniem bowiem koń­czą się z reguły próby zrealizowania pełnego spektaklu z jakichś szczątków i fragmentów, które niejako na siłę klei się w jedną ca­łość. Tak było z "Fachow­cami" - najmniej jak do­tąd udanym gdyńskim przedstawieniem Gruzy, zbudowa­nym właśnie ze skeczy emi­towanych na radiowej ante­nie. Tak też być mogło z historią Franka Kimono na­pisaną przez Andrzeja Korzyńskiego, Pawła Binke i Stefana Friedmana.

Historia ta ma również ra­chityczną i błahą fabu­łę będącą jedynie pretek­stem do prezentowania pio­senek. Tocząca się akcja w sposób dość umowny uza­sadnia ich wykonanie. Rea­lizatorzy umiejscowili sce­niczne wydarzenia na filmo­wym planie, gdzie właśnie powstaje nowy superfilm pt "Drugie wejście Smoka". W kolejnych filmowych ujęciach - "klapsach" - pojawia się muzyka, piosenka, Fra­nek Kimono i cała galeria barwnych postaci charakterystycznych dla świata dyskoteki, kabaretu, show-businessu. Pomysł to wprawdzie niezły, ale czy takie spoiwo może wystarczyć do stworzenia logicznie skomponowa­nego widowiska? Należy wątpić, tym bardziej że charak­ter tego spektaklu odwołującego się do jednego ze współczesnych fenomenów, obyczajowo - socjologicz­nych, jest nieokreślony, a mityczny Franek Kimono, będący postacią tytułową pozostaje w cieniu, nadal funkcjonując jako ucieleśnienie legendy...

Andrzej Korzyński - kom­pozytor i autor tekstów większości piosenek, poproszony o zdefiniowanie "Drugiego wejścia Smoka" nie nazwał go ani musicalem ani wodewilem, ani operetką. Użył neologizmu "opereta", mają­cego oznaczać widowisko, w którym "sporo się dzieje i dużo śpiewa" (cytat z programu). Mówiąc szczerze, po obejrzeniu pierwszej części tej "operety", stwierdziłam, że dzieje się tu w sumie nie­wiele, w każdym razie za mało, by wyzwolić autentyczną wesołość i że stanow­czo mniej się śpiewa niżby tego należało oczekiwać. Czerwony, wielki zionący dymem Smok wtaczał się na scenę co prawda kilkakrotnie, lecz to zabawne (w du­żej mierze dzięki Zdzisławo­wi Tygielskiemu) qui pro quo nie zacierało wrażenia ogólnej monotonii i sztucz­ności. Nie pomogły epizody z udziałem chóru Opojów i koronną pieśnią "Tankowa­nie nocą" wykonaną świet­nie przez Krzysztofa Arsenowicza, nie pomogły skargi Zorby (Leszek Kowalski) zamknięte w słowach "Jestem goły moja mała", i udane popisy chłopca z gitarą (Ma­ciej Dunal) brawurowo śpiewającego "Heavy metalic sound". Sytuacji nie ratowała też pełna jak zawsze eks­presji, wyrazista gra Andrze­ja Pieczyńskiego, który wcielił się w młodego ambitne­go twórcę filmowego usiłującego przekonać ekipę do swych pomysłów i roz­wiązań. Jedynie każde pojawienie się Józefa Korzeniowskiego (kierownik produk­cji - Rozbirski) widownia kwitowała zasłużonymi oklaskami, bo prawdziwa osobowość tego aktora i jego ogromna siła komiczna oraz sceniczna kultura nadawa­ła nawet banalnym i płas­kim kwestiom zupełnie nowe zabarwienie. Pomimo licz­nych niewątpliwie udanych epizodów i braku ewident­nych błędów czy niedociąg­nięć, pierwsza część widowiska zdawała się, niestety, potwierdzać daremność wszelkich wysiłków mających wiązać akcję.

I oto w części drugiej niespodziewanie "Wejście" nabrało rumieńców. To była wreszcie ta zapowiedziana na wstępie "sensacja, rewelacja, damsko-męska akrobacja". Rytmiczne piosenki z nieskompli­kowanymi tekstami jak np. ta o aerobicu ("gimnastyka aerobik - sport dla niewyżytych kobit"), ludowy żeński kwartet występujący jako trio "z dziadkiem", artysta Dino śpiewający włoskie canzony w języku zachodnioniemieckim, przebój ubiegłego lata "Comment ca va" i szłagier "Don't cry Mona Lisa", który w dość oryginalnym "języku" wyśpiewuje Daniel Saulski (asystent reży­sera). Józef Korzeniowski zjawia się na scenie coraz częściej, a poza kwestiami w rodzaju "mam dwóch synów magistrów na utrzymaniu" wypowiadanymi z właściwym sobie wdziękiem, również śpiewa m. in. "japońską piosenkę" "Daj dziobu deska czyli witaj mój śnie", doprowadzając publiczność do spazmatycznej radości. Czegóż tu zresztą je­szcze nie ma? Jest sobowtór Franka Kimono, jest niejaki Szuwar o wyraźnych skłonnościach heteroseksualnych, jest rycerz w zbroi zakuty pod Smoleńskiem, przybyły z innego planu fil­mowego, jest Lucy in the Sky. Jest także zaskakują­ca i naprawdę piękna sce­na z udziałem sekcji karate­ków z gdyńskiego klubu ćwiczących (tańczących?) przy dźwiękach V Symfonii L. von Beethovena. Drugi akt "Wejścia" posiada to wszystko czego zabrakło pierwszemu: szalone tempo, obfitość gagów, inscenizatorską inwencję, która zda­je się nie mieć granic.

Ten fragment spektaklu zadowala już wszystkich bez wyjątku - młodą część widowni, której i początek nie nuży, i resztę widzów, którzy tym razem bez oporów dają się wciągnąć w doskonałą zabawę. Bawią sło­wa, sytuacje, gesty, stroje "fanów", typy bohaterów wśród, których obok postaci zgoła abstrakcyjnych są osoby jakby żywcem prze­niesione z codzienności. Chwilowe rozczarowanie mija więc bezpowrotnie, ustę­pując miejsca nieskrępowanej wesołości oraz uznaniu dla realizatorów i wykonaw­ców. Lista tych ostatnich jest wyjątkowo długa, ponieważ na scenie występuje bez mała cały zespół TM. Pre­zentuje się on znakomicie zarówno pod względem wokalnym jak i choreograficz­nym. Nad tą stroną czuwali Ryszard Łada i trójka choreografów: Bogdan Jędrze­jak, Danuta Dunin-Wąsowicz i Wojciech Misiuro, ich praca dała widoczne efekty: pomysłowe, znakomicie komponujące sceniczną prze­strzeń układy wymagające olbrzymiej sprawności fizycz­nej wykonywane są z młodzieńczą swobodą, dynamicznie i z fantazją, z wyczuciem rytmu i ducha nowo­czesnej muzyki. Zbiorowe i solowe popisy wokalne zas­kakują dobrym poziomem i zindywidualizowaniem inter­pretacji. Spektakl zyskał ponadto udaną oprawę sceno­graficzną autorstwa Marka Lewandowskiego, nadającą przedstawieniu niepowtarzalny charakter widowiska kabaretowo-rewiowego.

SCENOGRAFIA łączy w sobie elementy przynależne wnętrzom dzisiejszych dyskotek (bar, pulpit prezenterski, mrugające światła) z atrybutami teatrzyku rewiowego (bardzo zredukowane schody), czerpie też nieco z komiksu (tekturowa twórz Bruce'a Lee, sylweta samolotu). Bogactwo inspi­racji i pomysłowość z jed­nej oraz niemal, klasyczny umiar, dobry smak z drugiej strony - to niezaprzeczalny walor scenografii M. Le­wandowskiego. To także atut całego widowiska - dobre­go aktorsko, sprawnego reżysersko, korzystającego ze sprawdzonych recept na spektakl popularny, rozrywkowy, bezpretensjonalny.

Po tę receptę sięgnięto tym razem w Gdyni. Z dobrym skutkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji