Polifoniczne koszmary
Chociaż teatr nie stroni od ociekających krwią tragedii Szekspira, jest bezradny wobec komór gazowych. Holocaust w teatrze to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie...
Udało się jednak ono Eugeniuszowi Korinowi i zespołowi Teatru Polskiego. W ramach Lubelskiej Premiery Teatralnej zagrali "Ghetto", które napisał izraelski pisarz Joshua Sobol.
Sztuka (przekład Bogdan Olewicz), która nieźle nadaje się na scenariusz standardowego holywoodzkiego filmu, w teatrze razi drętwymi dialogami, schematyzmem sytuacji oraz papierowymi postaciami, podpartymi wątpliwej jakości psychologizowaniem. Ale trzeba przyznać, że sceniczna intryga skonstruowana została pomysłowo i sprawnie, a sam pomysł quasi-musicalu o holocauście jest znakomity. Rzecz dzieje się w teatrze rewiowym działającym w wileńskim getcie, który rzeczywiście istniał. Nie nowy motyw teatru w teatrze został tutaj wmontowany w rzeczywistość ekstremalną, gdzie teatralna scena była zarazem złowrogą rampą kolejową. Mimo wątpliwej jakości literatury, która stała się pretekstem dla przedstawienia, poznańscy twórcy znaleźli język, który nie ociera się o pusty rytualizm, dydaktyczny patos ani o łzawy sentymentalizm, tak nieważkie wobec konkretu ludobójstwa i porażającej wszechobecności banalnego zła. Reżyser razem ze scenografem Pawłem Dobrzyckim oraz autorką kostiumów Ireną Biegańską potrafili zbudować na scenie wieloplanowy koszmar, w którym realia getta, wodewilowe piosenki, rampa kolejowa, komory gazowe i egzekucje współistniały równocześnie, wzajemnie dopełniając się i komentując. Ciągle obecna była rubaszna witalność, chłodna kalkulacja, nadzieja, rozpacz i... śmierć.
Wiele scen z tego przedstawienia pozostanie w pamięci na zawsze, jak choćby upiorny taniec niemieckich płaszczy wojskowych. Do tego mechanicznie zgrzytliwy, wspaniały motyw muzyczny Jerzego Satanowskiego, ze słabszymi, niestety, piosenkami. Zespół poznańskiego teatru nie oszołomił może aktorskim konfetti. To piękne i okrutne przedstawienie powstać mogło tylko z pracowitym i bardzo na scenie zdyscyplinowanym zespołem. I do tego wspaniała, niezwykle sugestywna rola Mariusza Sabiniewicza grającego esesmana Kitla. Niezłe role zagrali Michał Grudziński, Paweł Binkowski i Witold Dębicki, a cudowne epizody Krystyna Feldman. Gdyby się nie udało, byłoby to wyjątkowo okropne przedstawienie. Bo czyż można robić teatr po Oświęcimiu?