Zabobon
Nie wystarczy tylko odkurzyć jakieś sceniczne starocie i je wystawić. Kiedy sięga się po sztuki z lamusa, trzeba znaleźć choćby pretekst. Może nim być aluzja do współczesnej rzeczywistości, świetny zespół aktorski czy kapitalna koncepcja reżyserska. Ale może również nim być sympatia do rodzimej, narodowej dramaturgii, która z różnych względów zeszła do rzędu archiwalnych ramot, choć kiedyś święciła triumfy, bawiła widzów, stanowiła coś w rodzaju ożywczych prądów w literaturze.
Chyba na tej zasadzie Jerzy Rakowiecki otrzepał z kurzu biblioteczny egzemplarz "ZABOBONU CZYLI KRAKOWIAKÓW I GÓRALI" Jana Nepomucena Kamińskiego i przystosował go do potrzeb scenicznych. Reżyser Rakowiecki ma doświadczenie w tym względzie, bowiem na swoim koncie ma takie pozycje jak "HENRYK IV NA ŁOWACH" czy "CUD MNIEMANY" Bogusławskiego. Czyli można mówić o zafascynowaniu realizatora światem teatralnym z przełomu dwu epok - XVIII i XIX w. Myślę, że tak. Potwierdza to jeszcze i tegoroczna jego realizacja w Operze Śląskiej - "WIT STWOSZ" Świdra i Kijonki.
Zresztą przy okazji tych staroci z powodzeniem można prezentować czyste aktorstwo. Tu się mówi na scenie na boku, tak żeby partner tego nie słyszał, bo to nie jest dla niego przeznaczone. Tu wszystko znaczy to, co sobie życzy autor. Naiwność i szczerość reakcji bohaterów. Ale jednocześnie niepowtarzalne piękno poruszania się aktorów na scenie. Wiadomo, że aktor na scenie gra, że przemienia się tu w innego człowieka, w takiego, jaki jest opisany przez autora, tę umowność sceny zawsze wyczuwali doskonali aktorzy i widzowie. Realizacja dawnego repertuaru pozwala na spojrzenie na sztukę z pewnego dystansu. Wydaje mi się, że Jerzemu Rakowieckiemu udało się właśnie ustawić grę aktorów z pewnego oddalenia wobec spraw i rzeczy dziejących się na scenie. Można to nazwać grą z przymrużeniem oka, można w tym widzieć groteskowe przerysowanie, wszystkie jednak zabiegi przynoszą jedno - zamierzoną reakcję widzów, którzy się świetnie bawią, a to jest najważniejsze.
Przygody bohaterów i ich perypetie wciągają autentycznie widza. Wytwarza się porozumienie między aktorami a widownią - wspólna zabawa. Tę umowność wspiera też scenografia Krystyny Horeckiej - lekka, bardzo teatralna, funkcjonalna.
W całej tej śpiewogrze więcej jest oczywiście dobrej gry niż śpiewu, ale widz nie jest tu zbyt wymagający i borykanie się aktorów z trudniejszymi partiami muzyki Kurpińskiego chętnie darowuje wierząc, że ekwiwalentem będzie świetny popis gry aktorskiej. W zespole męskim pierwize skrzypc e gra - Piotr Suchora, który dobrze czuje swoją rolę Jontka - i muzycznie, i aktorsko. Jest postacią nadającą ton scenom zespołowym, Stanisław Jaskułka świetnie wypadł jako Bryndas. Realizatorzy osiągnęli wspaniały efekt w scenach nieporozumień dwu grup - Krakowiaków i Górali. Górale, którzy wizualnie reprezentują grupę krzepką, buńczuczną, honorną, boją się Krakowiaków, a i nierzadko ze strachu trzęsą się jak listki. Sam Bryndas, który planuje śmiało porwanie panny, w rzeczy samej mięknie wobec zdecydowanego oporu Krakowiaków. To przeciwstawienie wyglądu zewnętrznego słabostkom duchowym przynosi zaskakujące rezultaty artystyczne.
W takim ustawieniu i przy takim akcentowaniu dwu grup regionalnych mieszczański Bardos (Edwin Petrykat) wypada dość sztucznie. Rozkręca się dopiero w drugiej części przedstawienia. Bardzo ekonomski jest Tytus Wilski, gra dobrze. Świetnie dopasowaną rolę ma Ludwik Paczyński, który może za mało przejmuje się zalotami swojej kochliwej Doroty. W jaki sposób udało się choreografowi wykrzesać z Włodzimierza Wiszniewskiego tyle energii i wigoru zostanie tajemnicą prof. Eugeniusza Paplińskiego. Niemniej postać Miechodmucha, którą właśnie Wiszniewski odtwarza, jest nader sympatyczna i humorystyczna. Na tle barwnych i silnymi konturami rysowanych postaci anemicznie wypada para Basia i Stach - Anna Świetlicka i Henryk Sobiechart. Wina to nie tyle aktorów, ile tekstu, który nie znajdował przekonujących barw dla bohaterów pozytywnych. W komedii role pozytywne zawsze wypadają słabiej. Barbara Wronowska jako Dorota nie była osobą ujmującą, ale to właśnie typowy czarny charakter.
Choreografia Eugeniusza Paplińskiego nie przemieniła spektaklu w występy zespołu tańca, a partie wokalne nie stanowiły podstawy osądu, że mamy do czynienia z zespołem pieśni. Wszystko jest podane taktownie, z umiarem i dużą kulturą aktorską. I w tym również należy doszukiwać się sukcesu dobrej śpiewogry. A nagrania muzyki na taśmę wcale nie odebrały spektaklowi uroku. Niewymuszone oklaski widowni świadczą najlepiej o tym, że publiczności "ZABOBON" przypadł do gustu. W tym też tkwi siła ramoty sprzed prawie 150 lat.