Zabawa dramatyczna
"ZABOBON" - opera ludowa w trzech aktach Karola Kurpińskiego z librettem Jana Nepomucena Kamińskiego wystawiona była w Lublinie akurat 21 lat temu przez tutejszą operetkę. Obecnie "Zabobon" J. N. Kamińskiego jako "zabawę dramatyczną ze śpiewkami" zrealizował Teatr im. J. Osterwy, nie wymieniając w programie nazwiska Kurpińskiego.
Wstrzemięźliwość tę trzeba chyba potraktować jako wyraz uczciwości realizatorów, którzy świadomi możliwości - zespołu dramatycznego, chcą się odciąć od operowych koligacji. Wszystko, jak sądzę z myślą o nas, widzach i słuchaczach, których nie należy wprowadzać w błąd oczekiwaniem emocji natury muzycznej czy wokalnej. Więc nie oczekujemy. Przyzwyczajono nas już zresztą do rezygnacji: w operetce z przyzwoitego aktorstwa, w teatrze dramatycznym - z dobrego śpiewu. Rzecz ciekawa, że oba nasze teatry w ostatnich czasach lubią jakby zamieniać się rolami: muzyczny rwie się do sztuk, gdzie sprawne aktorstwo jest warunkiem niezbędnym jakiego - takiego poziomu spektaklu, a dramatyczny - żyć nie może bez śpiewu i tańca. W rezultacie, jak się już powiedziało, zawsze musimy z czegoś rezygnować.
Marzyłaby się może w takich wypadkach jak np. "Zabobon" współpraca obu scen? Bo jednak muzyka jest tu komponentem bardzo ważnym i stale właściwie obecnym, w libretcie zaś trudno dopatrzyć się dziś walorów większych niż w przeciętnej farsie. Dlatego ta "zabawa dramatyczna" J. N. Kamińskiego podpierana playbackiem staje się jednak uboższa estetycznie od "opery ludowej" K. Kurpińskiego, gdzie soliści, chór i orkiestra uczestniczą "na żywo" w spektaklu, bez posługiwania się protezą taśmy magnetofonowej.
Niewątpliwym jednak walorem obecnej realizacji jest żartobliwe potraktowanie przez reżysera fabuły "Zabobonu" oraz jej bohaterów, tak że istotnie wytwarza się atmosfera zabawy. Nic tu nie traktujemy serio, nikt z bohaterów nie jest pozbawiony rysów śmieszności, co pozwala widzowi na pogodny dystans do wszystkich konfliktów i perypetii. I to jest właśnie to, co chciałoby się oglądać częściej w rozrywkowych widowiskach muzycznych, jakże często ponuro celebrowanych.
Co prawda, nie wszyscy aktorzy uchwycili poddany przez reżysera ton, ale jeżeli potrafiła to zrobić połowa obsady, to i tak dobrze. Wśród ról pierwszego planu udało się to prawie wszystkim, a od protagonistów przecież w dużej mierze zależą nasze wrażenia wyniesione z przedstawienia. Z całą pewnością zapamiętamy np. Miechodmucha, który w interpretacji Włodzimierza Wiszniewskiego jest bardziej śmieszny niż obrzydliwy w swym zamiłowaniu do "szklaneczki". I takiego łatwiej nam dziś aprobować we wspólnej zabawie.
Tradycyjnie "zawzięty" i "mściwy" Bryndas w dowcipnym ujęciu Stanisława Jaskułki uległ zdumiewającej i sympatycznej metamorfozie. Dalibóg, takiemu Bryndasowi nic nie można mieć za złe, natomiast można mieć dzięki niemu dużo dobrej zabawy, i o to przecież chodzi.
Z żartobliwym dystansem traktuje także Barbara Koziarska swoją Zosię, Anna Świetlicka natomiast w roli Basi jest już jakby z innej parafii, a raczej - po prostu z operetki. Tak to wszystko wychodzi u niej serio i minoderyjnie jak w operetce właśnie. Bez poczucia humoru i komediowej innowacji jest także w roli Stacha Henryk Sobiechart, podobnie Dorota, w scenicznym pokazie Barbary Wronowskiej.
Udaną rolą Tytusa Wilskiego jest Ekonom (choć miejscami także nazbyt serio jest przez aktora traktowana), a Romana Kruczkowskiego - Pan Pysznicki. Sympatyczne, aczkolwiek szablonowe (ale co tu nowego można wymyślić?) są postacie: Jonka (Piotr Suchora) i Bardosa (Edwin Petrykat).
Obdarzonemu dużym poczuciem humoru reżyserowi (rzadka to cecha wśród naszych realizatorów wesołych widowisk muzycznych!) udało się osiągnąć żartobliwą, miejscami zahaczającą o pastisz operowy, atmosferę spektaklu. Do tego - kilka dowcipnie poprowadzonych i świetnie zagranych ról. I to są atuty spektaklu. Szkoda, że w dekoracjach nawiązujących do tradycyjnego teatru muzycznego nie znajdujemy jakichś wyraźnych okazyjnie humorystycznych akcentów.
W przedstawieniu jest sporo tańca, tak pomysłowo wkomponowanego przez znakomitego choreografa - Eugeniusza Paplińskiego w sceny zbiorowe, że bez szemrania wytrzymujemy popisy taneczne naszych aktorów. Zwłaszcza, że w co krytyczniejszych momentach można oprzeć oko na kilku bardziej zaawansowanych tancerzach z zespołu "Głusk".