Artykuły

"Garść piasku"

Sztuka Jerzego Przeździeckiego "Garść piasku" rok temu była wystawiona w Warszawie w Teatrze Rozmaitości. Była potraktowana przez reżysera Czesława Wołłejko jako komedia obyczajowa. Ani reżyser, ani aktorzy nie starali się wydobyć z niej "podwójnego dna", ani dojrzeć zagadnień bardziej uniwersalnych.

Sztuka ta bez wątpienia nie ma ciężaru gatunkowego "Tanga" Mrożka, ani jego drapieżności, ani wielowarstwowości jego problemów. Jest jednak na pewno czymś więcej niż tylko historyjką o "bukiecie dziewcząt" zażywających wczasów nad polskim morzem i o ich męskich partnerach.

Bohater sztuki, Geza, mówi w pewnym momencie: "Dla mnie się wojna nie skończyła, choć jej nie znam..." Wydaje mi się, że w tym jednym zdaniu zawiera się synteza dramatu, który jest dramatem dzisiejszego pokolenia, pokolenia bomby atomowej. Pokolenia, które "bimba sobie na wszystko" i jednocześnie nie ma czasu na powolne wypracowywanie swego życia, dążenie do sukcesu, który byłby nie tylko doraźnym narkotykiem na newralgiczne bóle dnia, ale oddalonym celem, do którego dochodzi się krok po kroku. I chyba nie jest przypadkiem, że autor właśnie Gezę, przedstawiciela rocznika, który wojny już nie widział, pokazał jako tego najbardziej zawieszonego w próżni, najbardziej zagubionego ze swoich bohaterów.

Dwaj starsi, z których jeden przeżył wojnę w najokrutniejszej jej rzeczywistości (Burłak), a drugi jako młody wyrostek otarł się o jej bohaterstwo (Żetemski) - odnajdują w jakiejś formie siebie i sens istnienia. Żetemski, o "czysto obciętych paznokciach", buduje systematycznie swoje zorganizowane życie, a były więzień Oświęcimia Burłak znajduje ukontentowanie i spokój w "kawałku chleba i dachu nad głową", a nieco blasku i urody życia w abstrakcyjnym marzeniu o wygraniu na loterii "okrągłego milionika", który mu właściwie i tak nie jest do niczego potrzebny.

Ma swoją wymowę, że właśnie ten najmłodszy, który nigdy nie przeżył ani prawdziwego niebezpieczeństwa, ani nie walczył o nic, oprócz krótkotrwałego rozgłosu - jest z nich najbardziej "przegrany". Sukcesy sportowe, podczas których był kimś, czuł swoją wartość - pozostawiły go jeszcze bardziej wyjałowionym psychicznie. Jest w nim jakaś potrzeba pełniejszego życia, jest tęsknota do zadokumentowania siebie na innym polu, wewnętrzna impotencja nie pozwala mu jednak na nic poza odgrażaniem się: "Ja im jeszcze pokażę!" Pesymizm i beznadziejność tej postaci można by tłumaczyć sobie warunkami dzisiejszej rzeczywistości polskiej, gdyby nie to, że od tego rodzaju młodych ludzi roi się dzisiaj i w literaturze i na scenach całego niemal świata. Geza ma wielu podobnych sobie "angry young men", gorzkich i rozczarowanych brakiem własnego zaangażowania. Sztuka Przeździeckiego mogłaby się rozgrywać wszędzie, nie tylko na wydmach bałtyckiego wybrzeża.

Leopold Kielanowski wydobył z "Garści piasku" (ostatnia premiera w londyńskim "Ognisku") te wszystkie, jak się wydaje w Warszawie niezauważone walory. W jego pełnej imaginacji reżyserii sztuka nabrała głębszej i ogólniejszej wymowy. Pomógł mu w tym wydatnie scenograf-czarodziej Tadeusz Orłowicz, który znowu na małej scenie "Ogniska" stworzył wnętrze pełne przestrzeni, oddechu i charakteru. Przez szeroko otwarte okno-drzwi, za którymi widać niebieskie lub granatowe (zależnie od pory dnia) niebo, zawieszone nad niewidocznym choć wyczuwalnym morzem, wpływał na scenę powiew szerszego świata. Ponury barak dozorcy nadbałtyckich wydm oświetlony blaskiem lipcowego słońca lub tajemniczymi smugami światła latarni morskiej, rozjaśniał się uśmiechem, lub zagęszczał nastrojem. Ten kontakt z namacalnym wręcz krajobrazem rozbijał klaustrofobiczne zacieśnienie akcji i duszności wewnętrznych przeżyć bohaterów, zostawiając miejsce i na bardziej optymistyczny wydźwięk sztuki.

Reżyserowi udała się tym razem rzecz w naszych warunkach jeszcze trudniejsza, niż wnikliwe odczytanie sztuki. Znalazł bowiem dla niej obsadę idealnie pasującą do każdej z poszczególnych postaci.

Przez sztukę przewija się kalejdoskop ślicznych dziewcząt (skąd ich się tyle wzięło na scence emigracyjnej?), które oprócz ponętnych plażowych negliżów pokazują szeroką skalę drobiazgowo opracowanych charakterów. Pozornie nie symbolizują one tak wyraziście, jak postacie męskie, problemów dzisiejszego pokolenia, każda z nich jednak reprezentuje pewien określony typ, pulsujący życiem, bardzo współczesny i przekonywujący. Nie ma wśród nich postaci nieważnych, nawet epizodyczne pozostawiają wyraźny odcisk na naszej wyobraźni. W świetnym dialogu, pisanym żywym i pełnym autentyzmu językiem, zręcznie dzierzgającym poszczególne sceny, rozpościera się przed nami wachlarz ich indywidualności. Pod koniec sztuki znamy je bardzo dobrze i mamy określony stosunek do każdej z nich.

Krysia Podleska pasowała "jak ulał" do małej, naiwnej, igrającej z ogniem Iwony. Po opanowaniu premierowej tremy na początku swej sceny, była pełną wdzięku, prostoty i nie uświadomionego seksu "nastolatką". Kwintesencja polskiego "kociaka", (Halina) w wykonaniu Joanny Rewkowskiej nabrała prócz pikanterii delikatnie zarysowanego komizmu. Rola - perełka. Zofia Conrad była bardzo przekonywająca jako "nachalna baba" Marciniakowa, czyżby jednak Geza i Żetemski mogli naprawdę z taką niechęcią odnosić się do tak ponętnych kształtów?

A Anka? Ta świetnie postawiona postać, dobra i czuła Anka, pozorną szorstkością i udanym cynizmem pokrywająca bezinteresowność, głębią i pięknem swego uczucia zlała się w jedno z Ewą Suzin, a raczej Ewa stała się Anką, pokazując nieoczekiwaną stronę swojej sylwetki aktorskiej. Myślimy o niej, martwimy się o nią i wcale nie wiemy, czy będzie szczęśliwa w tym chłodnym i grzecznym świecie, który wybrała.

Edward Chudzyński stworzył dobry typ byłego kacetowca, wycofanego z życia, minimalisty bez ambicji - koncentrując się na charakterystyczno- komicznej stronie tej postaci, nie starając się rozszyfrowywać ukrytej w jej "podszewce" filozofii.

Witold Szejbal był w miarę chłodnym, w miarę wykalkulowanym Żetemskim, może nie takim draniem, jakim właściwie był ten "podrywacz" i dziewczyny i myśli Gezy, ale przekonywająco egoistycznym i bezwzględnym i budzącym najgorsze przeczucia co do losu Anki.

O głównej i najciekawszej postaci sztuki, Gezie, mówić by można długo. O jej wykonawcy, Krzysztofie Jakubowiczu, też. Powiedzieć, że dał sobie radę z tą prawie ustawiczną obecnością na scenie - to mało. Nikt chyba z aktorów nie wtopił się tak spoiście w postać, jak on w Gezę. Był liryczny i chamski, był nieznośny i wzruszający, prawdziwy i bardzo, bardzo nieszczęśliwy. Wierzyliśmy mu bez reszty. Tylko w pierwszym akcie, gdy ma się "zgrywać" na uwodzenie i udawać romantycznego kochanka - jest sztuczny. Tam, gdzie tego nie próbuje - często jest romantyczny.

Dziwny to aktor, ten Krzysztof! Gdy debiutował ciężką rolą Artura w "Tangu", mówiło się: "No cóż, gra siebie". Trudno o większą odległość charakteru i klimatu psychicznego, niż Artur i Geza. A znowu mamy ochotę powiedzieć: "No cóż, gra siebie". A może to jednak jego zasługa, że stwarza takie wrażenie? Może to po prostu talent?...

Gdy został sam na zaciemniającej się scenie, był naprawdę jak garść piasku z wydmy. Dmuchnąć i nie byłoby go. Pierwsze promienie słońca i głos nowej dziewczyny (jeszcze jeden kwiatek do bukietu, na razie anonimowy) znowu "zgarnął go". I znowu był. Na jak długo?

Odpowiedzi na to pytanie można poszukać tylko wtedy, gdy zobaczy się sztukę samemu.

[data ukazania się artykułu nie jest ustalona]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji