Artykuły

"Lotne piaski"

Dozorca wydm - taki jest zawód bohatera w nowej sztuce, wystawionej przez Teatr Z.A.S.P.-u w Londynie. I aż dziwne że cała sztuka się tak nie nazywa. Bo to i dźwięczy i fascynuje. Jest w tym określeniu miejsca człowieka w świecie jakaś tajemnica; i jakieś szyderstwo. Jest poezja; a w niej prosta rzeczowość. Młody wykolejeniec z węgierskim imieniem Geza naprawdę pilnuje bałtyckiej plaży, naprawdę naprawia leżaki. A że zarazem pilnuje własnej wydmy, pustki po zielonych nadziejach pierwszej młodości - jest postacią dramatu.

"Garść piasku" - taki jest prawdziwy tytuł sztuki. Z miejsca budzi on pewną asocjację literacką: "Handful of Dust"; treść nie ma jednak nic wspólnego z powieścią Evelyna Waugh. Zjawiają się za to inne skojarzenia. W pierwszym akcie, w nocnej scenie między Gezą i Jolantą jest coś z "Lekcji" Ionesco - udusi rozkoszną idiotkę, jak tamten nauczyciel, czy nie udusi... Dalsza sytuacja: mężczyzna i kilka kobiet, kończy się naturalnie klęską mężczyzny - jak w "Koziej wyspie" Ugona Betti.

Jerzy Przeździecki jest w Polsce autorem sztuk telewizyjnych, scenariuszy, a także powieści i opowiadań. Nie znam jego innych utworów. Ale "Garść piasku" zaskoczyła mnie swoim oderwaniem od czasu i miejsca.

Przy całej polskości sylwetek i szczegółów obyczajowych, ta sztuka odwraca się spokojnie tyłem od polskiej rzeczywistości. Lubimy ten ewazjonizm. Solna nad Bałtykiem mogłaby być równie dobrze plażą na Tahiti albo w Meksyku. Gdzieś na tym samym zwrotniku leży świat wykolejeńców Tennessee Williamsa.

Porównano już tę sztukę do "Tanga". Chyba dlatego, że krajowa; i że główny aktor ten sam. Przeździecki nie ma drapieżności Mrożka, jego wykrzywionej wizji, pasji w pogoni za absurdem. Nie wstydzi się swojej romantyczności. Jest przy tym przedwojennie elegancki. W dialogach nie znajdziemy tego co było modne jeszcze wczoraj: brutalności, ordynarnych słów, antyerotycznego sexu. Że w takich warunkach cały ten konflikt na piasku nie wypadł salonowo, to przede wszystkim sprawa reżysera.

Leopold Kielanowski "zatemperował" tekst. Ustawił aktorów przeciwko sobie, tak że co chwila dochodzi do spięć. Walory takiej reżyserii widać już w pierwszej odsłonie. Nic się właściwie nie dzieje, poza prezentacją centralnej postaci, odbitej w partnerce jak w kolorowym szkle. Ale ta gra refleksów jest przez cały czas pasjonująca. Później każda scena zbiorowa będzie kompozycją malarską. Każda postać ma w jakimś momencie swój pierwszy plan. Metoda nowoczesna; chciałoby się powiedzieć filmowa, albo telewizyjna. Ze strefy kina pochodzą też chyba finały muzyczne, zamykające poszczególne odsłony.

Usłyszałem opinię, że Krzysztof Jakubowicz powtarza swoją rolę z "Tanga", że Geza jest Arturem. To tylko dowód piekielnej magii Mrożka; działającej i na aktorów i na publiczność. Dlatego Jakubowicz powinien następnym razem zagrać kogoś zupełnie innego, zupełnie inaczej, żeby nie zostać jak Elżbieta Barszczewska - wieczną Tessą. Jestem pewien że może on rozwinąć liryczną stronę swojego talentu. Słychać te miękkie akcenty nawet kiedy Geza okłamuje dziewczyny. Najlepszy jest jednak w za ostrych odruchach, którymi człowiek broni się przed własną wrażliwością.

Szkoda, że rola "obcego" jest w tej sztuce tak płasko napisana. Przyjezdny z wielkiego świata powinien być na tych wydmach albo raczej groteskowy, albo bardziej łajdacki. Ten oportunista, który wkupił się w świat ludzi przegranych, który zapisuje cudze myśli i kradnie dziewczynę chłopakowi bez szans, sam jest sylwetką bez konturów. Może to zresztą celowe; i może Witold Schejbal umyślnie tak stawia rolę.

Rewelacją wieczoru był Edward Chudzyński. Grał swoją partię sercem i głową. "Burłak", drugi dozorca wydm, jest wrakiem ludzkim, żyje nadzieją wygranej na loterii i starą uciechą że przeżył Oświęcim. Jest cieniem Gezy, przestrogą - popatrz, jaki będziesz za 30 lat... A kiedy trzeba, jest opiekunem. Całą tę burłacką filozofię, humor przedmieścia, delikatność za knajackim fasonem - pomieścił Chudzyński w swoim zagraniu. W każdej odsłonie czekało się, kiedy znowu wejdzie na scenę.

Właścicielka baru jest w założeniu postacią komiczną. Można z niej było zrobić prostą karykaturę. Ale i tu zjawia się trzeci wymiar. Zofia Conrad jest śmieszna, agresywna; a pod tym przez chwilę wzruszająca. Dwie najmłodsze aktorki - Krystyna Podleska i Joanna Rewkowska - reprezentują każda inaczej, atrakcyjność polskiego "kociaka".

Naprawdę przejmującą sylwetkę kobiecą tworzy jednak Ewa Suzin. Nie trzeba na to czekać aż do ostatniej dramatycznej sceny. Już w drugim akcie, kiedy Anka opowiada o życiu Gezy, o tym jak wada serca przecięła jego karierę sportową, jak próbował zakładać szkółkę pływacką dla dzieci i nic z tego nie wyszło, jak nigdy nic mu nie wychodziło - jest w tym opowiadaniu cały świat kobiecej miłości. Ewa Suzin ma wyjątkową skalę odcieni głosu; nuty zaczepnej ironii obok tonów rozpaczy. Pięknie zagrana rola.

Dekoracja Tadeusza Orłowicza jak do ballady. Nastrój szopy na piaskach jest taki że od pierwszej chwili zamyka się w niej osobny świat; oddzielony tymi kilkoma deskami od całej reszty świata. Już błyski latarni morskiej są sygnałami z zewnątrz. "Nie ma kontaktu" - mówi Geza, kiedy dziewczyna chce zapalić światło.

Cała sztuka jest zamkniętym układem psychicznym. Antyrzeczywistością dozorcy wydm. I to właśnie jest prawdziwy teatr.

[data ukazania się artykułu nie jest ustalona]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji