Artykuły

Wspólna "Lunatyczka"

- Tamten spektakl realizowany był na zewnątrz teatru, na dziedzińcu zamku, mój będzie zagrany w teatrze. Są to dwie zupełnie inne inscenizacje, głównie z powodów technicznych. Dyrektor Kunc miał do dyspozycji bardzo dużą, dwustumetrową scenę, podczas gdy ja mam scenę o szerokości dziewięciu metrów. Jego scenografią był zamek, a moją trzeba było wymyśleć od początku - mówi w Kurierze Szczecińskim Martin Otava, reżyser "Lunatyczki", najnowszej premiery w Operze na Zamku w Szczecinie.

Wystawiona zostanie w piątek 8 stycznia.

Jak zaczęła się pańska współpraca ze szczecińską operą?

- Już od jakiegoś czasu znamy się z dyrektorem Opery za Zamku Warcisławem Kuncem. W połączeniu sił Opery na Zamku i teatru w Libercu, w którym jestem dyrektorem naczelnym, pomógł także nasz wspólny agent z Niemiec. Ta współpraca jest korzystna także ze względów ekonomicznych. Mój teatr i szczecińska opera zyskują dwie premiery, podczas gdy płacą tylko za produkcję jednej.

Dlaczego zdecydował się pan na reżyserię "Lunatyczki"?

- Dlatego, że jest to trudny utwór, który stanowi duży problem dla wokalistów, jest piękny i nie tak dobrze znany. Myślę, że warto sięgać po takie dzieła. Dzięki temu, że są wielkim wyzwaniem dla wykonawców, stają się bardziej wartościowe.

Czy pańska koncepcja "Lunatyczki" różni się jakoś od wersji wystawionej w Szczecinie latem przez Warcisława Kunca?

- Trudno powiedzieć. Tamten spektakl realizowany był na zewnątrz teatru, na dziedzińcu zamku, mój będzie zagrany w teatrze. Są to dwie zupełnie inne inscenizacje, głównie z powodów technicznych. Dyrektor Kunc miał do dyspozycji bardzo dużą, dwustumetrową scenę, podczas gdy ja mam scenę o szerokości dziewięciu metrów. Jego scenografią był zamek, a moją trzeba było wymyśleć od początku.

A jakieś estetyczne zmiany?

- Tutaj nie ma żadnej wielkiej filozofii. Pomysł wywodzi się z gatunku, jakim jest opera, chociaż pewien swój zamysł też mieliśmy. Ktoś może powiedzieć, że "Lunatyczka" ma naiwne libretto. Jednak należy sobie uświadomić, o jaki rodzaj opery chodzi. Jest to utwór melodramatyczny i ma własne stylistyczne prawidłowości. Ta pozorna naiwność nie wynika z bezsilności piszącego, ale z gatunku. W naszej inscenizacji chcieliśmy uzyskać tajemniczy, magiczny, baśniowy nastrój, bo realistycznie dziś tego wszystkiego raczej opowiedzieć się nie da.

Jak się panu pracowało ze szczecińskim zespołem?

- Fantastycznie. Wszyscy byli serdeczni i pracowici. Taki jak tu system pracy, po cztery godziny dwa razy dziennie, w Libercu byłby nie do zaakceptowania. U nas artyści pracują maksymalnie po siedem godzin! Tutaj nikt nie udawał, każdy bardzo się angażował. Podobnie było z ekipą techniczną, na przykład przy kostiumach. Kiedy pracownicy przynosili jakiś rekwizyt, który - niestety - nie pasował do zamysłu, nie obrażali się, tylko szczegółowo i pomysłowo analizowali, jak go poprawić.

Każdy pracownik wiedział, że pracujemy dla wspólnego celu. Dla przyjemności widza, ale i dla swojej satysfakcji.

- Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji