Życie "na brudno"
Jeden z bohaterów "Trzech sióstr" Antoniego Czechowa, Wierszynin, powiada w pewnym momencie, iż chciałby móc życie, przeżyć dwukrotnie: raz "na brudno", a dopiero potem "na czysto''. Myśl jest na tyle interesująca, że - jak się wydaje - przyświecała Adamowi Hanuszkiewiczowi, wystawiającemu "Trzy siostry" na scenie Teatru Powszechnego. Odniosłem bowiem wrażanie, iż wszystkie, jawiące się przed naszymi oczyma postaci istnieją w życiu "na brudno". Sprawdzają siebie, przymierzają się do sytuacji w jakich je los postawił, próbują się w nich odnaleźć, swoje postępowanie traktują wariantowo, w nadziei że bieg zdarzeń się powtórzy, a wówczas bogatsi doświadczeniem - będą mogli nań wpłynąć w sposób korzystny dla siebie.
Tutaj jednak nasuwa się pytanie: korzystny, to znaczy jaki?
Wychowany w luksusie baron Tuzenbach - marzy o pracy, o której myśl staje się niemal obsesyjna. Andrzej nie miałby nic przeciwko profesurze na moskiewskim uniwersytecie, aczkolwiek w swych marzeniach jest mniej stanowczy niż Tuzenbach. Czy obaj byliby w stanie dojść w swych zamiarach do celu, gdyby mieli szanse ponownie przejść przez życie, tym razem "na czysto"? Beznadziejność rosyjskiej prowincji nie jest dla Czechowa beznadziejnością miejsca, lecz postaw. Geografia jest tu bez znaczenia, o wszystkim decyduje mentalność, z dużą dozą prawdopodobieństwa, można powiedzieć, że dążenia Tuznbacha i Andrzeja - a także marzących o wyjeździe go Moskwy Iriny, i Olgi -znalazłyby się w sferze niespełnionych pragnień nawet w trzecim "podejściu" do życia. Niemożność wyrwania się z dręczącej sytuacji tkwi nie w jej uwarunkowaniach, lecz w umysłach uwikłanych w nią ludzi. W sposób szczególnie jaskrawy egzemplifikuje to Czechow w postaci Czebutykina - niemal szczycącego się faktem, iż od chwili ukończenia studiów uniwersyteckich nie przeczytał ani jednej książki.
Hanuszkiewicz podąża jednak zupełnie innym tropem. W zamieszczonym w programie eseju przypomina to, co sam Czechow pisał o "Trzech siostrach": "Dlaczego na afiszach i w reklamach prasowych moją sztukę tak uporczywie mianuje się dramatem? Stanowczo Niemirowicz i Aleksiejew (Stanisławski) dopatrują się w niej czegoś zupełnie innego niż napisałem. Mógłbym przysiąc nie wiem na co, że żaden z nich ani razu nie przeczytał dokładnie. Daruj, ale to prawda". A potem od siebie dodaje: "Zmiana modelu, który uchodzi za czechowowski, wydaje się być konieczna, bo koniecznym staje się praktycznie - w sensie teatralnym - wyciągnięcie jego dramaturgii z epigońskiego końca - po Turgieniewie i obok Ibsena". Po czym stwierdza, iż Czechow "W rzeczywistości wyrastał wprost z Gogola i Szczedrina". I jest w tym swoim przekonaniu niezwykle konsekwentny. Istotnie, w łódzkiej inscenizacji "Trzech sióstr" więcej jest Gogola niż Czechowa. Można tak? Można. Tylko po co?
Hanuszkiewicz, jakby przewidując to pytanie, pisze w programie: "Zmieniam swoje teatralne środki - raz na hondy, raz na czarne kotary, raz prawdziwa trawa, raz kiczowaty pejzaż - i robię to wszystko nie po to, aby świat zadziwić, ale żeby poruszyć wyobraźnię". Być może. "Hamleta" też pewnie da się zagrać w konwencji komediowej. Co to jednak ma wspólnego z poruszaniem wyobraźni? Czy jest w stanie poruszyć wyobraźnię Olga która zwrócona twarzą ku widzom oznajmia im radośnie, iż dziś właśnie mija pierwsza rocznica śmierci jej ojca? Albo Czebutykin, nieustannie szczerze cieszący się z tego, iż dawno przestał być lekarzem, bowiem dokładnie zapomniał wszystko, czego go przed dwudziestoma pięcioma laty nauczono?
Tak można by wymieniać niemal wszystkie postacie. Może jedynie z wyjątkiem Maszy, która zdaje się być świadoma faktu, że żyje się tylko raz i od razu "na czysto". Reszcie Hanuszkiewicz - jak tuż powiedziałem - każe żyć "na brudno". Ponieważ zaś tekst nie zawsze na to pozwala, przedstawienie łamie się w niektórych momentach, razi niekonsekwencją, wikła się w sprzeczności. A także nuży. A jeszcze - co ważniejsze - jest chłodne, z biegiem akcji stajesię nam coraz bardziej obojętne. W przypadku "Trzech sióstr" rzecz - przyznajmy - trudna do osiągnięcia. Adamowi Hanuszkiewiczowi jednak się udała. Postaci, w których każdy z nas może odnaleźć cząstkę samego siebie, pokazał w zimnym świetle pseudokomedii, nie sprzyjającym szczerej, ale przyciszonej rozmowie. Z prawdziwym przeto uznaniem patrzyłem na aktorów, którzy - z jednej strony - lojalnie i rzetelnie podporządkowali się koncepcji reżysera, z drugiej zaś - starali się mimo wszystko umieścić kreowanych przez siebie bohaterów w stworzonym przez Czechowa klimacie. Tak czynił Jerzy Korsztyn (sugestywny, pełnokrwisty Wierszynin), Robert Rozmus (może odrobinę za miękki, za wrażliwy Tuzenbach), Włodzimierz Maciudziński (zagubiony w rozmaitości niespełnionych pragnień Andrzej). Mieczysław A. Gajda (wyrazisty, wzbudzający wiele sympatii Czebutykin). Andrzej Fogiel (za wszelką cenę próbujący umiejscowić się w wyznaczonej przez los sytuacji Kułygin), Sławomir Kwiatkowski - zapewne przy walnym udziale reżysera - przyprowadził Solonego wprost z operetki, natomiast Bohdan Sobiesiak ciepło i życzliwie pokazał Fieraponta jako typowego, rosyjskiego chłopa.
Wolą reżysera panie były mniej przekonywające, z wyjątkiem - jak już wspomniałem - Magdaleny Cwenówny, której Masza nie poddała się komediowym retuszom, dzięki czemu stała się prawdziwszą i o wiele nam bliższą niż egzaltowana Irina Joanny Kurowskiej(PWSFTViT) oraz trochę we wszystkim zagubiona i niekonsekwentna Olga Ewy Harasimowicz.
Tiulowa scenografia i bardzo ładne kostiumy są dziełem wytrawnych mistrzów, jakimi są Xymena Zaniewska i Mariusz Chwedczuk.
Niewątpliwego uroku dodaje przedstawieniu muzyka, a zwłaszcza znakomicie wykonana przez niemal cały zespół piosenka Agnieszki Osieckiej z muzyką Andrzeja Zielińskiego "Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma".