Artykuły

Opowieści Hoffmanna - bez takowego?

"Opowieści Hoffmanna" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

To jedyne "poważne" dzieło znakomitego twórcy operetek należy do najpiękniejszych oper epoki romantycznej. Zwracają w niej uwagę bujna i szlachetna inwencja melodyczna, kapitalna muzyczna charakterystyka postaci, których partie dają możliwość wokalnego popisu, mistrzowsko skonstruowane sceny zespołowe - od prostych duetów przez efektowne tercety aż po genialny septet z chórem wieńczący scenę "wenecką". Z kolei treść tej opery wywiedziona z trzech opowiadań fantastycznych E.T.A. Hoffmanna (którego libreciści Offenbacha uczynili głównym bohaterem dzieła) otwiera nieskończone niemal pole dla inscenizatorów, umożliwiając stworzenie fascynującego spektaklu, co jednak - rzecz dziwna - udaje się rzadko.

Z dawnych inscenizacji "Opowieści Hoffmanna" szczególnie ciepło wspominam świetny spektakl Opery Warszawskiej z 1962 roku, wyreżyserowany przez Bronisława Horowicza z doskonałymi kreacjami Bogdana Paprockiego i Bernarda Ładysza, a także jeszcze starszą wersję filmową, nakręconą w Wielkiej Brytanii, z istną feerią inscenizacyjnych pomysłów i ze znakomitym Thomasem Beechamem przy dyrygenckim pulpicie. Pamiętam też piękny spektakl z Opery w Lipsku, ale muszę przyznać, że w pełni zadowalających przedstawień "Opowieści Hoffmanna" nie widziałem wiele. Nawet słynny Harry Kupfer, mierząc się nie tak dawno temu w Warszawie z operą Offenbacha, nic stworzył spójnego i w pełni przekonującego spektaklu.

Jej najnowsza inscenizacja w Operze Wrocławskiej, od strony muzycznej ma wiele zalet. Orkiestra pod pełną energii i zarazem precyzyjną batutą Ewy Michnik grała bardzo ładnie, pięknie też śpiewały chóry przygotowane przez Zygmunta Magierę (tylko czemu w Prologu umieszczono chór statycznie, w głębi sceny, niczym w wykonaniu oratorium, skoro jest to kipiąca życiem scena w winiarni?). Z solistów nad podziw dzielnie spisywały się panie: brawurowe koloratury Joanny Moskowicz w popisowej arii Olimpii i w jej scenie z Hoffmanem pozwalają wróżyć tej młodej śpiewaczce ładną karierę. Ekspresyjne frazy przewrotnej weneckiej kurtyzany Giulietty pięknie zabrzmiały w wykonaniu Ewy Vesin, obdarzonej mocnym, ciemnym sopranem - nie tak dawno znakomitej Zyglindy w "Walkirii" Wagnera. Jewgenia Kuzniecowa bardzo udanie wypadła w partii nieszczęśliwej Antonii, choć jej głos brzmiał chwilami zbyt ostro. Na pochwały zasłużyła również Anna Bernacka jako przyjaciel głównego bohatera Niklas oraz Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak w epizodycznej, ale ważkiej partii Głosu Matki Antonii.

A panowie? Niezawodny Radosław Żukowski imponował postawą i szlachetnie brzmiącym basem, tyle że jako demoniczny radca Lindorf, potem zaś groteskowy wynalazca Coppelius wypadł nazbyt nobliwie. Utalentowany baryton Mariusz Godlewski okazał się znakomitym odtwórcą niełatwych partii złowrogiego kapitana Dapertutta i doktora Miracle'a. Maciej Galiński był całkiem dobrym radcą Crespelem, ojcem Antonii. Natomiast obsadzenie w tytułowej roli rumuńskiego tenora Aleksandru Badei - jakkolwiek szczyci się on występami "na największych scenach świata, kreując wiodące partie tenorowe" - było niestety nieporozumieniem: mocny, ale brzydki głos, sporo potknięć intonacyjnych, a sceniczna postać zupełnie bez charakteru (śpiewający w epizodycznej roli służącego Franza Aleksander Zuchowicz miał głos o znacznie przyjemniejszym brzmieniu). Podobno występujący w drugiej obsadzie Mario Zhang z Londynu wypadł w tej partii znacznie lepiej - tego jednak nie mogłem już sprawdzić.

Odpowiedzialny za inscenizację, reżyserię i scenografię Waldemar Zawodziński zaprojektował ciekawe i efektowne dekoracje do aktu "weneckiego" (gdzie zwracały też uwagę pyszne kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej), ale nie zadbał o należytą przejrzystość akcji i wyrazistą ekspresję kolejnych epizodów. Poważne wątpliwości budzi też pomysł umieszczenia tego aktu jako ostatniego; jest wprawdzie najbardziej efektowny, ale przewidziana przez autorów dzieła kolejność pojawienia się kobiet w życiu tytułowego poety - bezdusznej lalki, wyrachowanej kurtyzany i wreszcie odwzajemniającej jego miłość śpiewaczki, naznaczonej jednak piętnem śmierci - jest pod względem dramaturgicznym znacznie bardziej uzasadniona.

Tak właśnie wyobrażał to sobie kompozytor, co wynika z odnalezionych czterdzieści lat temu materiałów, uwzględnionych w wydaniu partytury pod redakcją Fritza Oersera. Zresztą w zakończeniu opery zamiana kolejności epizodów ze Stellą i Muzą też nic wydaje się najszczęśliwszym rozwiązaniem.

Sceny w pracowni Spalanzaniego można było opracować bardziej pomysłowo, nie zaś od początku rozgrywać je w pustej przestrzeni - ta powinna się otworzyć, niczym przestronny salon, dopiero na wejście tłumu gości. Bardziej interesująco wyglądały sceny z Antonią {w tym przedstawieniu w akcie drugim), choć można wątpić, czyjej ojciec - skromny przecież radca - mieszkałby w równie imponującym pałacu. Wyraźny niedosyt pozostawiało natomiast - poza wykonawcą głównej roli - zbyt statyczne rozegranie sytuacji i niedostatecznie wyraziste relacje między protagonistami. W niejednym momencie przedstawienia brakowało też charakterystycznego dla opery Offenbacha romantycznego nastroju. Mimo szeregu pięknych epizodów o pełnym zadowoleniu mówić więc trudno.

Kilka tygodni potem można było obejrzeć w wielu miastach świata operę Offenbacha w transmisji "na żywo" z Metropolitan Opera, w nowej inscenizacji. Spektakl transmitowany był także do Polski - można było zobaczyć go m.in. w Filharmonii Łódzkiej, która pierwsza dwa lata temu podjęła się transmisji nowojorskich spektakli. Najnowszym dyrygował po mistrzowsku James Levine, który zasiadł za pulpitem w Met po raz... 2420 - absolutny rekord w dziejach tej słynnej sceny (i nie tylko)! Spektakl wyreżyserował młody Amerykanin Bartlett Sher, podkreśliwszy przedtem, że "w Opowieściach Hoffmanna więcej jest dramatyzmu niż w dziesiątkach innych oper razem wziętych".

Istotnie - akcję poprowadził bardzo dynamicznie, bez "pustych miejsc", znalazłszy przy tym oparcie w efektownej scenografii Michaela Veargana. W postaci Hoffmanna dopatrzył się analogii z cierpiącymi na rozdwojenie jaźni bohaterami opowiadań Franza Kafki, zaś osobie Niklasa przydał dwuznaczności, ukazując go raz jako przyjaciela, powiernika i dobrego ducha poety, kiedy indziej natomiast jako swoiste fatum, pozostające w zażyłości z wrogami Hoffmanna. W niejednym momencie przedstawienia było to frapujące. Akt "wenecki" też zabrzmiał tu jako ostatni; cóż - widać z operą Offenbacha dzieje się podobnie, jak u nas ze Strasznym dworem Moniuszki, w którym ktoś kiedyś (wbrew zapisowi w autorskiej partyturze) przeniósł Mazura na koniec, poza nawias właściwego toku dzieła i teraz wszyscy ten niefortunny pomysł powtarzają...

Orkiestra i chóry Metropolitan Opera spisały się oczywiście "non plus ultra", wiele też radości sprawić mogli soliści: pochodzący z Malty tenor Jo-seph Calleja, który nie grzeszył może urodą i temperamentem aktorskim, ale kompensował to szlachetnym brzmieniem głosu i kulturą muzyczną; kreujący role czterech demonicznych przeciwników Hoffmanna amerykański bas-baryton Alan Held; świetna (nie tylko wokalnie, również tanecznie) Koreanka Kathleen Cim jako Olimpia; obdarzona ciekawie brzmiącym mezzosopranem i dużą siłą ekspresji Kate Lindsay w partii Niklasa; i oczywiście sławna Anna Netrebko, która urzekała zarówno urodą głosu i postaci, jak prawdą dramatycznego wyrazu w rolach Antonii i... Stelli (w wybranej tu wersji opery miała ona całkiem pokaźną partię do zagrania i zaśpiewania). Do przedstawienia w Nowym Jorku postanowiono bowiem włączyć szereg odnalezionych stosunkowo niedawno fragmentów opery Offenbacha (m.in. efektowną biesiadną arię Niklasa w Prologu), co podkreślił w krótkiej wypowiedzi przed rozpoczęciem spektaklu James Levine. W rezultacie spektakl ten był blisko godzinę dłuższy niż wrocławski.

Czy należy porównywać te dwa przedstawienia? Nie ma to chyba większego sensu - także z powodu dysproporcji środków, jakimi każdy z tych teatrów dysponuje. Były to dwa różne spektakle. A czy w Metropolitan Opera udało się osiągnąć ideał, o którego poszukiwaniu śpiewa Hoffmann na początku aktu "weneckiego"? Także i tu nie jestem całkowicie pewien...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji