Artykuły

Szekspir rustykalny, a siostry niczyje

Ucieszyła mnie wiadomość, że zobaczę w radomskim teatrze "Króla Leara". Wreszcie ambitniejszy repertuar, pomyślałam. Z bajek bowiem wyrosłam, komedie uwielbiam, ale muszą być śmieszne, scenicznych i filmowych realizacji szkolnych lektur mam - dzięki telewizji - w bród. Wprawdzie nieobcy jest mi także Szekspir, ale dla mnie on wielkim twórcą był, bo zakamarki ludzkiej duszy potrafił obnażać jak mało kto. Właściwie więc w tych, zdawałoby się starych, anglikańskich dramatach każdy reżyser ma szansę odnaleźć coś, co świetnie "przylega" do czasów, w których sztuka trafia na scenę.

Poszłam na konferencję prasową, ponieważ reżyser spektaklu i dyrektor teatru - Linas M. Zaikauskas często uskarża się publicznie na radomskich dziennikarzy, którzy nie rozumieją, co chciał w autorskich realizacjach scenicznych pokazać. Przedpremierowe spotkanie wyzwoliło we mnie mieszane uczucia. Najpierw dowiedziałam się, że dramat ma dużo szczegółów i ani jednego wiodącego tematu. Trudno zatem wykreślać tekst, zamierzając pokazać alegorycznie losy Leara, czyli tragedię niedoskonałości rozumu ludzkiego. Spektakl będzie trwał 3 godziny 40 minut, ale może uda się go nieco skrócić. Potem - że Lear to mniej król, więcej chłop, więc akcja toczy się w warunkach wiejskich, zaś reżyserowi wieś kojarzy się z przełomem XIX i XX wieku. Wreszcie, że kostiumy (na wzór teatru elżbietańskiego) będą współczesne, jedynie detale będą przywoływać skojarzenia, a na scenie znajdzie się dużo kamieni (nawiązanie do okrzyku Leara: "ludzie są z kamienia") oraz innych elementów przyrody, jak ogień czy woda (bo reżyser lubi naturę), oraz że spektakl zostanie nasycony różnymi detalami, ponieważ każdy człowiek postrzega świat "przez coś" (emocje, opinie innych, politykę, różowe okulary, zwykłe zmęczenie). Detale, czasem zaskakujące, przygotowano z myślą o młodym widzu.

Właściwie wywód reżysera był klarowny. Informacja o kokietowaniu młodzieży nawet mnie zaciekawiła, mimo że osobiście wolę, kiedy sztukę dzieli się prościej: na dobrą lub złą, nie zaś wedle wieku odbiorców lub ich płci. Ponadto przypomniało mi się słynne powiedzenie, bodaj Jonasza Kofty: "gdyby Szkoci chcieli, aby pito whisky z wodą sodową, to by ją tak produkowali". Wątpię zatem, aby Szekspir, opisując dzieje króla Leara, chciał pisać o chłopach, tym bardziej, że w innych dramatach tak zwanych prostych bohaterów nie brakuje. Jednak pomysły reżysera należy szanować, jeśli tylko znajdą wystarczającą motywację sceniczną.

Z premiery wyszłam ogłupiała. Wytrzymałam bite cztery godziny tylko dlatego, że prawdziwie intrygowało mnie, co jeszcze można wymyślić. Moja wiedza teatrologiczna (zdobyta w teorii na Uniwersytecie Jagiellońskim, a w praktyce w krakowskim Teatrze Starym z czasów Wajdy, Swinarskiego oraz Jarockiego), nie na wiele mi się przydała. Nie umiem ocenić tego spektaklu jednoznacznie, choć zadaję sobie pytanie: po co taki Szekspir? Wiem też, jakie płynie z niego przesłanie dla młodzieży, ale o tym później.

Zacznijmy jednak od tego, co mi się bezdyskusyjnie podobało. Był to przede wszystkim wieloznaczny plakat Stasysa Eidrigeviciusa oraz muzyka Włodzimierza Kiniorskiego, szczególnie fragmenty grane na saksofonie, kiedy instrument "łkał", nasycając atmosferę sceniczną prawdziwie rosyjską smutą. Zaakceptowałam trzy kobiety - ni wiedźmy, ni antyczny chór, które gestem lub mimiką komentowały akcję albo ją uprzedzały. Niestety, z resztą znaków poszło mi zdecydowanie gorzej, choć część z nich zapamiętałam. Bosonogi król-chłop, najczęściej sprawny, skoro biegał i długo nosił na rękach swojego błazna, został na scenę wwieziony na wózku inwalidzkim, natomiast jego córki (przypominam: niewiasty ze wsi przełomu wieków) nosiły wprawdzie kolorowe spódnice, ale za to z futrzanymi etolami. Hrabia Kent chodził w takim kożuchu, który w naszym kraju kojarzy się jednoznacznie z wywózką na Sybir, za to Edmund - nieprawy syn Glostera - przypominał strojem i złotymi ozdobami cygańskiego playboya, w dodatku był mocno wytatuowany. Jeden z książąt posługiwał się kastetem (sic!), za to drugi zjawił się na scenie w stroju żywcem przeniesionym z ekranizacji "W pustyni i w puszczy" - w tropikalnym kasku na głowie. Były także elementy rodem z telenoweli: nie do końca wzgardzone homoseksualne zapędy jednego z władców do Edmunda, który jednak seks wolał uprawiać zarówno z Gonerylą, jak i z Reganą. I czytelna aluzja chrześcijańska: Edgar, uciekający w obawie o własne życie, pojawia się na scenie nagi, tylko w przepasce na biodrach i tak upozowany na krzesłach, jak Chrystus na krzyżu. Niemal automatycznie nasuwa się więc biblijne: "oto Człowiek". Jest i rower, i polowy telefon, i... tak mogłabym wymieniać długo. Słowem - reżyserskie zapowiedzi okazały się w praktyce scenicznej niejednorodne stylistycznie i raczej nie z bajki o chłopie. Pora zatem wspomnieć o wykonawcach. Mimo że premiera bywa najczęściej spektaklem takim sobie, przytłamszonym przez tremę aktorów i ich zmęczenie próbami, zespół starał się grać dobrze. Dzięki temu, choć reżyser nie miał zaufania do Szekspira i obudował tekst natłokiem znaków, co nuży, właśnie tekst się wybronił. Niestety - nie role. Zwycięsko wyszli z tej próby tylko: Danuta Dolecka - Gonerylą, Jarosław Rabenda - Edmund, Andrzej Bieniasz - hrabia Gloster i w niektórych scenach Robert Łuchniak - hrabia Kent. Szkoda, że do minimum ograniczono teksty (choć nie obecność na scenie) Błazna. Wydaje się, że Marek Pyś także sprostałby roli, choć okrojono mu ją do kilku kwestii i pozwolono na jedną minę - popisową minę Białej Damy, atrakcji krakowskiego Rynku.

Na koniec o przesłaniu sztuki i o młodzieży. Jeśli młodzi nie znają tekstu, nie będą wiedzieli o co chodzi w dramacie. Jednak w tak "ustawionym" Szekspirze upewnią się w przekonaniu, że w życiu najważniejsza jest przemoc. Jej afirmacji mamy w bród: ostrzenie kos, ostrzenie widelca, który staje się narzędziem zbrodni, bitwa na kije, uderzenia kastetem, chlustanie z wiader "krwią". Zapewne, jako recenzentka teatralna, nie sprostam oczekiwaniom dyrektora L. Zaikauskasa, ale mówię jasno: eksponowanie przemocy w - z natury "krwawym" - Szekspirze nie podoba mi się. Przemocy mam dość wokół. Od teatru oczekuję czego innego: niech mnie bawi, wzrusza, zmusza do myślenia. I rzecz nie w długości przedstawień, co dyrektor skomentował: tylko w Krakowie publiczność potrafi wytrzymać kilka godzin na spektaklu Krystiana Lupy, w Radomiu to niemożliwe. Rzecz w jakości wizji artysty i w kunszcie aktorów. Myślę, że gdyby zaufać Szekspirowi, skracając go jednak i pokazując albo los przegranego polityka, albo los przegranych ojców, spektakl stałby się aktualny i nie wymagałby kokietowania widza dodatkowymi efektami. Interesujące wydaje się, dlaczego akurat tak zrobionego "Króla Leara" reżyser zadedykował swemu ojcu, ale to temat dla psychologa.

Po obejrzeniu inscenizacji "Króla Leara" intrygowało mnie, jakie będzie kolejne przedstawienie w reżyserii Zikauskasa - "Trzy siostry, kilka lat później..." na motywach sztuki Antoniego Czechowa. Tym razem nie mogłam być na konferencji, ale niepokojąco brzmiały opisy kolegów: dramat autorski, ale język Czechowa. Znaczy, bez wódki, nie razbieriosz...

A tu miła niespodzianka! Wszystko jest jasne. Otóż to Czechow w mowie zależnej, czyli dziewczyny przypominają doskonały dramat, opisując językiem Czechowa i Zaikauskasa co robili bohaterowie "Trzech sióstr" i czasem coś snują na temat przyszłości. Przed wszystkim jednak egzystują - bardziej lub mniej realnie - w otaczającym je światku, śniąc o powrocie do Moskwy. Poza Olgą żadna nie pracuje, więc nuda oraz zgorzknienie stają się w tym zawładniętym przez kobiety domu nie do zniesienia. Potwornie ponura wizja kobiecego losu ma jednak swój smaczek: przygotowano spektakl na inaugurację Międzynarodowego Forum Twórczości Kobiet, które miało - z założenia - pokazać, jak wspaniałą istotą jest niewiasta.

Nie widzę wiele sensu w przerabianiu na własną nutę Czechowa, bo to wzór literacki trudny do naśladowania, ale jeśli odrzucimy pytanie o zasadność podobnych działań teatralnych, mnie się spektakl podobał, choć toczył się sennie. Wiem: wyrażam odmienną opinię, niż większość widzów, ale... Choć tym razem muzyka mnie nie zachwyciła, a czasem nawet wydawała mi się zbyt nachalnym komentatorem wydarzeń, podobała mi się gra wszystkich pań: Iwony Pieniążek - Olgi, Ewy Bakalarskiej - Maszy oraz Teresy Dzielskiej - Iriny. Szczególny ukłon w stronę Iwony Pieniążek, obsadzanej dotąd w bajkach lub rolach głębokiego drugiego planu. Okazało się, że aktorka, operując oszczędnie mimiką i głosem, potrafi się wspaniale odnaleźć w scenicznej przestrzeni. Bardzo podobała mi się ascetyczna scenografia Bożeny Kostrzewskiej. Owi wojskowi - cienie z przeszłości, podobnie jak niechciane wspomnienia zamykane w szafie. I szklane odbicie nierealnych sylwetek, które przypominają bezlitosny upływ czasu. Tyle o siostrach.

O jednym jeszcze. W spektaklach reżyserowanych przez L. Zaikauskasa (obu najnowszych i tych poprzednich) są wyraźne cytaty z innych znanych inscenizacji. W "Siostrach...", na przykład - z "Umarłej klasy" T. Kantora. To mi nie przeszkadza, ale są też autoplagiaty, co mnie zastanawia: motyw wpadających na scenę rozwrzeszczanych trzech kobiet, budowanie sytuacji wokół ustawionych w szereg sprzętów (krzesła w Szekspirze, ławki w "Siostrach..."), czy tworzenie przez bohaterów pochodów - konduktów z rekwizytami. Rozważania na ten temat zostawiam jednak lepiej znającym się na teatrze krytykom ze stolicy.

Mnie raczej niepokoi, że dyrektorowe umiłowanie natury może stać się niebezpieczne dla widzów w pierwszym rzędzie. Proponuję, zupełnie serio, wyłączyć go ze sprzedaży, bo (obym się myliła) sukcesów frekwencyjnych raczej nie należy oczekiwać. W "Królu Learze" ze sceny leje się woda, sypie mąka oraz potworny kurz z siennika (to pół biedy), ale na scenie fruwają kamienie, są także rzucane, by wywołać huk, w metalowe plansze. Nie chcę kusić diabła, wierzę w fizyczną sprawność aktorów, ale czy na pewno pamiętano o zjawisku rykoszetu? W "Siostrach..." natomiast lecą książki (na szczęście związane) i kasztany. Niegroźne dla widzów, ale dla aktorek, które mogą się na nich łatwo poślizgnąć, chyba tak.

Teatr Powszechny im. Jana Kochanowskiego w Radomiu

- W. Szekspir, Król Lear. Przekład: Z. Siwicka. Opracowanie tekstu: W. Asowski i L. Zaikauskas. Scenografia: J. Sitarz. Muzyka: W. Kiniorski. Ruch sceniczny: J. Łubińska-Zielińska. Premiera: 16 września 2000 r.

Trzy siostry, kilka lat później... na motywach "Trzech sióstr" Antoniego I Czechowa. Przekład: N. Gałczyńska. Kompozycja tekstu i reżyseria: L. Zaikauskas. Scenografia: B. Kostrzewska. Muzyka: T. Sumskas. Ruch sceniczny: J. Łubińska-Zielińska. Premiera: 1 października 2000 r.

Obie premiery na Dużej Scenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji