Artykuły

Magia kina w teatrze

Mam wuja, który w czasach swojej młodości był za­palonym kinoma­nem. Potrafił spędzić w kinie cały dzień oglądając kilka razy pod rząd ten sam film. Przed wojną w małym prowincjonalnym kinie, do którego chadzał mój wuj, wyświetlano przez okrągły tydzień jeden i ten sam tytuł. Potem repertuar się zmieniał. Przy­puszczam, że Johny Ritter - bohater "Miłości na Madagaskarze" Petera Turriniego, określony przez autora jako "stary mężczyzna" - mógłby być w wieku mojego wuja. Podejrzewam też, że Ritter, zanim zdecydował się otworzyć własne kino, spędził młodość wpatrując się w ekran, zupełnie jak bohater "Cinema Paradiso" Giuseppe Tornatore. Tacy zapaleńcy jak Ritter należą już dziś do rzadkości, w zasa­dzie to już wymarły gatunek. Również małe, zapyziałe kina z niewygodnymi, trzeszczącymi krzesłami, wyświetlają­ce zniszczone kopie filmów zalicza­nych do klasyki światowej, podobnie jak to będące własnością Rittera, nie wytrzymują konkurencji i zostają wy­parte przez składające się z kilku bądź kilkunastu sal mulitikina. Te z kolei oferują najnowsze, najbardziej kasowe amerykańskie produkcje oraz naj­wyższej jakości obraz i dźwięk. Świat Rittera to świat, którego właściwie już nie ma, który stopniowo znika, aż zu­pełnie przestanie istnieć.

Rację ma Andrzej Kołodyński, który w programie do spektaklu pisze: "Ścia­ny opisanego przez Turriniego podupa­dłego kina w wiedeńskiej XIV dzielnicy zdobią (...) fotosy gwiazd. Ale to kino jest anachronizmem, jego właściciel zagubił się w czasie. System gwiazd dawno już nie istniał w roku 1991, kie­dy rozgrywają się te dziwne sceny - ze snu, z marzenia? - z których utkana jest sztuka". Otóż to - Ritter "zagubił się w czasie". Został wchłonięty przez wrzeciono czasu. Błądzi w labiryncie czasu. Jego miejsce jest między posta­ciami z filmów. A tu niespodziewanie trafił do świata końca XX wieku. Prze­bywa w jakiejś istniejącej równolegle, "alternatywnej" rzeczywistości w sto­sunku do tej ogólnie obowiązującej. Znamy wprawdzie konkretny dzień, kiedy rozgrywa się akcja dramatu. Jest to 23 listopada 1991 roku - dzień śmierci Klausa Kinskiego, którego duch unosi się ponad zdarzeniami. Ale ta da­ta - odejście jednego z największych aktorów naszych czasów, dziecka epo­ki gwiazd - pobudza wyobraźnię Ritte­ra tak, że bohater odbywa podróż w czasie, gdzie teraźniejszość miesza się z przeszłością, fikcja z rzeczywisto­ścią, jawa ze snem. Autentycznie ist­niejące postaci spotykają na swojej drodze postaci z filmów i mijają się bez słów, zupełnie jak w "niemej sztuce" Handkego. Wydaje się, że Zbigniew Brzoza z powodzeniem wykorzystał rozwiązania z "Godziny, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" - wysta­wiał ją w tym samym teatrze.

W roli Rittera występuje Stanisław Brudny. Miałam wprawdzie w oczach Janusza Gajosa, który znakomicie za­grał tę postać w Teatrze Telewizji. Ale Brudny jest starszy od Gajosa i dlatego w jego wydaniu rola ta nabiera nowe­go wymiaru. Widzimy starego, niepo­zornego człowieka, w niemodnej ma­rynarce, który ma przymglony wzrok. Nic go nie cieszy. Stoi u schyłku swego marnego istnienia. Zawsze żył gdzieś na marginesie rzeczywistości, nigdy nie przytrafiło mu się nic atrakcyjnego, nie doznał żadnych wzlotów i upadków. Do rangi wydarzenia urasta spotkanie z pewną księgową, za pośrednictwem agencji matrymonialnej. Szczęście trwa jednak krótko. Kobieta wyznaje, że ma raka piersi. Żałosnemu bohaterowi, którego życie jest pasmem porażek, nagle u kresu jest dane doświadczyć czegoś niezwykłego. Ritter odbywa podróż do Cannes - we śnie, w ma­rzeniu, a może na jawie? Podczas tej wyprawy spotyka postaci, których sta­tus jest niejasny. Zbigniew Brzoza two­rzy aurę niejednoznaczności.

Hotel w Cannes, do którego przy­bywa Ritter, nie jest zwykłym miej­scem. Wyczuwa się tu surrealistyczny klimat. W hallu jest winda, która nie wiadomo gdzie jedzie, a nad nią ze­gar, który nie ma wskazówek. Rittera mijają cztery Nauczycielki ubrane identycznie; w zasadzie sprawiają wrażenie jednej i tej samej osoby. Dopiero potem pojawiają się ucharakteryzowane na najbardziej znane postaci grane przez Maryline Monroe, Ritę Hayworth, Avę Gardner i Audrey Hepburn. Powraca epoka gwiazd i szaleństwo jej towarzyszące. Dyrektor hotelu (Aleksander Bed­narz) jest ubrany w czarny uniform i sprawia wrażenie demonicznego in­dywiduum. Członkowie Konsorcjum, podejrzani latynoscy biznesmeni, któ­rzy chcą zainwestować brudne pie­niądze w produkcję filmową - na prośbę Kinskiego ma reżyserować Ritter - są jak wyjęci z filmu gangster­skiego. Turrini, a w ślad za nim Brzo­za posługują się kliszami filmowymi. Wydają się one tandetne, w nie naj­lepszym guście, ale na trwałe wpisały się w naszą kulturę. Tak jak postaci z przeróżnych produkcji, na przykład "Casablanki", która znalazła ekspono­wane miejsce w dziejach światowego kina, choć uznano ją za kwintesencję kiczu. Dlatego Ritter i napotkana przez niego Aktorka wcielają się wła­śnie w postaci z tego filmu. Ten epi­zod przypomniał mi scenę ze "Sprze­dawcy marzeń" Giuseppe Tornatore'a, gdzie przed kamerą stają włoskie doj­rzałe gospodynie domowe i młode dziewczęta, chłopi i karabinierzy re­cytując dialogi z innego przeboju fil­mowego - "Przeminęło z wiatrem".

Aktorkę świetnie gra Stanisława Celińska i jest to z pewnością naj­lepsza rola w spektaklu, któremu niestety zabrakło wybitnych kreacji aktorskich. Postać, o której mowa, jest równie zwyczajna, "powsze­dnia" jak Ritter. Ale w przeciwień­stwie do bohatera tryska niespoży­tą energią, jest ciepła, pogodna i optymistycznie nastawiona do ży­cia. To ona na tych parę godzin przywraca Ritterowi wiarę w sie­bie. Rozpala jego umysł i ciało, któ­re przypominają wygasły piec. Spra­wia, że bohater biega i podskakuje niczym młody człowiek, kiedy obo­je wyobrażają sobie, że gonią się po plaży. Ale czar pryska. Aktorka oka­zuje się księgową, która bynajmniej nie jest samotna. Tacy jak Ritter nie mogą odmienić swego losu, takim jak Ritter nic nigdy się nie udaje. W finale bohater wraca do swego kina, gdzie pogodzony z samotno­ścią dokona żywota.

Przedstawienie Brzozy zawdzię­cza bardzo wiele muzyce Jacka Grudnia, która jest kompilacją przeróżnych przebojów filmowych, a przede wszystkim scenografii i ko­stiumom Doroty Kołodyńskiej. Scenografka znakomicie poradziła sobie ze wszystkimi trudnościami, jakie nastręcza dramat. Akcja przenosi się bowiem nieustannie z miejsca na miejsce, z kina Rittera do banku, z banku na pokład samolotu, z po­kładu samolotu do hotelu w Cannes itd. W spektaklu odbywa się to nie­zwykle sprawnie, z towarzyszeniem muzyki, przypomina płynne przejścia między poszczególnymi scenami w filmie. Wyobrażam sobie, że tego życzył sobie autor, który za pomocą środków teatralnych chciał zbudo­wać iluzję filmową. W tej niezwykle funkcjonalnej przestrzeni scenicznej poruszają się postaci w pięknych ko­stiumach rodem z "fabryki snów", w kostiumach gwiazd hoollywodzkich, clownów i gangsterów, w ko­stiumach zwyczajnych i baśniowych, współczesnych i z przeszłości. Wszystko się ze sobą miesza.

Mimo drobnych zastrzeżeń, głów­nie do aktorstwa, trzeba oddać spra­wiedliwość reżyserowi. Zbigniew Brzoza zrobił bardzo dobre przedsta­wienie - przemyślane, precyzyjne, spójne. A przede wszystkim pozwala­jące na półtorej godziny zapomnieć o prozie codzienności. Pozwalające ra­zem z Ritterem odbyć podróż w głąb ludzkiej wyobraźni, do najbardziej od­ległych jej zakamarków. Pozwalające

poznać ludzkie marzenia. Pozwalające doświadczyć potęgi fikcji. Na przykład, kiedy przed widzami rozciąga się ekran z chmurkami, a na jego tle przechadza się Aniołek - Maria Peszek do złudze­nia przypominająca zresztą Juliettę Ma­sinę. Kiczowate to może trochę, ale jednocześnie bajkowe i urzekające. Al­bo kiedy scenę wypełniają postaci rodem z "8 i 1/2" i słychać dobrze znaną muzykę z tego filmu. Wtedy naprawdę doświadczamy magii kina w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji