Artykuły

Wariacje reżysera Brzozy

"Miłość na Madaga­skarze" Petera Turriniego to doskonała tragikomedia. Ca­łą akcję dramatycz­ną budują tu bły­skotliwe kontrapunkty raptowne zmiany tonacji. Równocześnie jest to sztuka melancholijna, pełna sen­tymentalnej refleksji nad człowie­kiem "nieprzystosowanym". Sło­wem, materiał wybitnie teatralny: dynamiczny atrakcyjny insceniza­cyjnie, obfitujący w ciekawe, wielo­wymiarowe postaci. Głęboki, ale bez natrętnej egzaltacji. Daleki od kina familijnego, a jednak ciepły.

Z "Miłością na Madagaskarze" Zbigniewa Brzozy sprawa nie jest jednak już tak oczywista. W zasa­dzie bowiem jest to spektakl nie­udany. Tyle że z zaznaczeniem pew­nego "ale", które czyni zeń rzecz godną polecenia.

Samolot na sznurku

Najpierw jednak przedstawmy główne zarzuty. Po pierwsze nuda. Brzoza zatracił gdzieś całą dialektykę tekstu Turriniego, budującą dynamikę tekstu. Gros sy­tuacji komicznych zostało tutaj kompletnie "puszczonych", jakby ich zupełnie nie dostrzeżono. Miej­scami zaś pojawia się natłok nic nie znaczących postaci. A to jacyś chłopcy a to gość z rowerem. Ani chybi mieli oni spełniać rolę filmo­wych cytatów ("Złodzieje rowerów" Viscontiego?), ale zamiar okazał się chybiony. Zamiast gry filmowych skojarzeń mamy po prostu bałagan.

Równocześnie mamy nagroma­dzenie teatralnych efektów: przepływający na rozpiętym nad sceną sznureczku samolot, błękitno-chmurzaste niebo wyświetlone na ekranie, czy cienie jazz-bandu na białej płachcie. To bardzo ładne, estetyczne obrazki, ale brak im uzasadnienia.

"Niezasadność" to także pro­blem niektórych postaci. Jaskrawe staje się to w przypadku Tłustego Aniołka (Maria Peszek). U Turriniego to gruba dziewczynka z przyczepionymi skrzydłami, która włó­czy się za głównym bohaterem. Brzoza z Aniołka zrobił postać na­trętnie symboliczną. Nie bardzo wiadomo co robi na scenie, ale za to ładnie prezentują się jego pie­rzaste skrzydełka...

A jednak Celińska

Wróćmy jednak do "ale", o któ­rym była mowa na początku. Otóż przedstawienia Brzozy pomimo fa­talnej reżyserii, skreślić nie sposób. A to ze względu na rolę ratującą "Miłość na Madagaskarze". Mowa o postaci Aktorki granej przez Stanisławę Celińską.

Przez połowę spektaklu widow­nia jest "martwa". Z inteligentnego, nieco okrutnego humoru Turriniego, na scenie nie pozostało nic. Postaci pojawiają się i znikają w spo­sób niemalże przypadkowy. Akto­rzy grają "formą", środkami czysto zewnętrznymi. I nagle dzieje się coś dziwnego: na scenę wchodzi Celińska i między nią a Stanisła­wem Brudnym (Ritter) zawiązuje się prawdziwy dialog. Żywiołowy, pełen prawdy wzruszający. W tym momencie przedstawienie zaczyna żyć i to się rzeczywiście czuje.

Celińska, jak mało który aktor "Miłości..." rozumie swoją postać. Jej gra jest zupełnie pozbawiona drażniącej nijakości będącej udzia­łem pozostałych. Perfekcja Celiń­skiej "podnosi" także jej scenicz­nych partnerów, zyskuje na tym ca­ły spektakl. Jest to sytuacja zaiste przedziwna. Jedna rola, nawet nie pierwszoplanowa, która sprawia, że całe przedstawienie nabiera barw.

I co dziwniejsze, dzięki niej więk­szość widzów nawet nie odczuje niedosytu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji