Wizyta poznańskiego Teatru Nowego
Wspominam z radością wieczorv w poznańskim Teatrze Nowym i jego występy gościnne. Tam właśnie oglądałem jedno z najlepszych u nas przedstawień Witkiewiczowskich, "Onych". Dyrektorka tego teatru, Izabella Cywińska, odkryła dramatopisarski talent pani Lubkiewicz-Urbanowicz, wystawiając "Wijuny". W Poznaniu widziałem spektakl "Wacława dziejów" Garczyńskiego w reżyserii Hanuszkiewicza i wsłuchiwałem się w dyskusje z młodzieżą. Nawet sporne decyzje inscenizaterskie w "Judaszu" Rostworowskiego - działały ożywczo.
Do Warszawy, na zaproszenie Teatru Rzeczypospolitej przyjechali obecnie poznaniacy z "Trzema Siostrami" Czechowa. Bogate są u nas tradycje tej sztuki. Przypomnę tylko, że po wojnie w Krakowie, już w 1949 roku, wystawił ją Bronisław Dąbrowski we własnym przekładzie i pamiętnej reżyserii. Pozostały w świadomości liczne role, nawet tak trudne, jak Nataszy, znakomicie zagranej przez Zofię Niwińską.
Utwór jest niezwykły. Przy całej epickości - wibrujący scenicznością. XIX-wieczny, a przecież ponadczasowy. Oto grupa ludzi, których losy kształtują się odrębnie, niezależnie, samotnie. Są jak linie geometryczne, przecięte dopiero - w nieskończoności. Oglądamy istoty niezdolne do tego, by sobie dopomóc, nawet gdy są zakochane czy siostrzane.
Domyślam się intencji poznańskiego reżysera, Janusza Nyczaka. Nie chciał dopuścić, by choćby jeden moment pozostał wolny od intensywnego ruchu scenicznego. Nawet zbyt obficie korzystał z melodii, śpiewu, tańca. W akcie ostatnim uderzył w tony melodramatyczne, choć np. w scenie pożegnania Maszy z Wierszyninem większe wrażenie wywarłaby cisza, cierpienie spotęgowane koncentracją. Na szczęście, piękne rozwiązania scenograficzne ostatniego aktu świadczy o dobrym współdziałaniu z plastykiem, Michałem Kowarskim.
Niektóre role przyczyniają się do spotęgowania wrażeń. Szczególnie Wojciecha Standełły jako lekarza-nihilisty, który swe życie zmarnował. Standełło gra inaczej niż jego poprzednicy. Bez cienia niesamowitości, bez goryczy. Jest wzruszający w swym spokoju, bezradności, przyciszeniu. Nawet cenny przedmiot tłucze z wdziękiem. Wierzymy jego poczuciu nierealności życia.
Jest jeszcze w spektaklu pełne godności cierpienie Kazimiery Nogajównej, jako Olgi, której życie wytrąciło wszelkie szanse. Jest ambitny i zagubiony Andrzej, w interpretacji Wacława Komasy, który jedynie w scenie z siostrami, gdy daje wyraz złemu samopoczuciu, nieco nienaturalnie kończy przewidzianym przez tekst, lecz dziwnie zrealizowanym, płaczem. Wymowni są w swej prostocie Jerzy Stasiuk, stoicki - mimo upokorzeń - nauczyciel oraz Tadeusz Drzewiecki jako Wierszynin, usprawiedliwiający proces emocji, który budzi w Maszy od zdziwienia, przez współczucia do miłości.
Prosto i jasno ukazuje tragizm starej Anfisy, niemal niewolniczej, Wanda Ostrowska. Efektowna jest Grażyna Wolszczak, może zabrakło jej jedynie promiennej radości w pierwszym akcie. Braki dykcyjne i akustyczne niektórych innych wykonawczyń można sobie wytłumaczyć tremą gościnnego występu.