Artykuły

Pożartował sobie Mrożek

Już nie z rzeczywistości, ale z siebie samego i nas, jego żarliwych wielbicieli. Z tego wyobrażenia jakie o nim mamy nad Wisłą: że o wieszcz piąty, kronikarz mentalności realnego socjalizmu, jedyny Polak piszący jak obywatel świata, posługujący się ironią i perspektywą groteskowej wizji dziejów.

Po "Tangu", po "Emigrantach", po wczesnych jednoaktówkach, nawet po dziwnych "Garbusie" i "Portrecie" - w takich przekonaniach tylko się utwierdziliśmy. Jak najsłuszniej.

l oto "Wdowy" na scenie Współczesnego, ofiarowane widzom na sylwestra, wyreżyserowane jak szwajcarski zegareczek przez Erwina Axera - burzą to wszystko. Co to jest? - pytano się siebie wzajemnie na widowni: skecz, żarcik, etiudka dramatyczna, autoporodia?

Po prawdzie - wszystko to na raz i jeszcze więcej. Najwięcej jest chyba w tym króciuteńkim tekściku suspensu: co też zrobi z tego teatr i jak dośpiewa sobie tak zwane przestanie wyobraźnia widza.

No, wielki Mrożek bywa okrutny, okazuje się. Bo widz istotnie główkuje - o co też może tu chodzić.

Bo tak - jest sobie pewna kawiarenka, dosyć niesamowita, jak dom pogrzebowy właściwie, a w niej kelnerem i mistrzem ceremonii Wiesław Michnikowski. Podaje ciastka, piwo, kawę, szampana. l są dwie, okropne wdowy, prosto z pogrzebu mężów, siedzą i dialogują. Kolorowo i pstrokato przyodziane, w żałobnych welonach jedynie, toczą sobie rozmówkę o powodach zejścia partnerów. Zofia Kucówna i Marta Lipińska są pyszne w tych przekomarzankach, soczyste, krwiście charakterystyczne (jedna słodka kretynka, druga kwaśna zołza).

W tym dialogu rozjaśnia się wiele rzeczy, między innymi fakt szczególnych powiązań obu wdów - były na krzyż kochankami swoich mężów - jest więc śmiesznie. I tyle. To już koniec. Bo przychodzi do Kawiarenki pani w czerni - bardzo zgrabna ta śmierć, naprawdę - i już mamy inną scenerię. Tym razem dwaj panowie, typy skontrostowane, jak i "Emigrantów", czyli pan i cham, trywialny (Krzysztof Kąkolewski) i romantyczno-upozowany, w pelerynce (Henryk Bista) - rozmawiają o tym, co ich nie może przenigdy ustawić w parę dialogujących. Pojawia się dama w czerni, panowie giną, kelner odprawia ceremonie zejścia, w końcu dama i na niego skinie. Tego już nie dopowiada się na scenie.

Trwa to wszystko godzinkę i piętnascie minut bez przerwy i aż krzyczy przeraźliwą pustką.

A zagrane jest i wyreżyserowane wzorowo, perfekcyjnie, precyzyjnie, z niuansami, z subtelnosciami, smaczkami, co kto chce.

Fani tego teatru, tego reżysera (Axer) i tego pisarza do dziś głowią się nad wymową tego przedstawienia. Że niby śmierć bywa despotyczna, kapryśna i jedynie demokratyczna? No, hmm, niby tak. Że miło jest pomysleć o niej zawczasu? Powiedzmy... Że to zanegowanie tych nadmiernych znaczeń przypisywanych każdej zgłosce Mrożkowych słów? Że autodemistyfikacja, autożarcik, że prztyczek w nos dla krytyków i nawiedzonych interpretatorów?

Może, czemu nie. Żart to ci jest, żart, kochani, a żartów u nas dostatek...; a bogać tam, wcale nie, niedobór raczej. Chwalę więc te "Wdowy", bo są jak wypuszczenie powietrza z nadmiernie nadmuchanego balonu, jak szczypta inteligentnej bzdury w ładnym kostiumie. Tyle dookoła bzdur brzydkich, nieinteligentnych bynajmniej, i w kostiumach z tandety.

Jak ktoś w sezonie zawadzi o Warszawę, a te "Wdowy" będą grali - niech wstapi na Mokotowską. To może być taki masaż psychiczny, nie zobowiązujący do niczego, a już w szczególności do opowiadania się stanowczo za czymś i przeciwko czemuś.

Jak na dzisiejsze czasy - sporo.

Co do żartów - są tacy i takie, którzy (które) uważają, że druga warszawska sylwestrowa premiera "Brazylijczyk w Paryżu", czyli muzyka Macieja Małeckiego układy choreograficzne Lorki Massine'a (te od Greka Zorby, syn słynnego Miasina i Baletów Rosyjskich Diagilewa przeszczepione na muzykę Jucquesa Offenbacha (zwłaszcza z "Życia paryskiego") - też nie była poważna, i jak napisała pewna krytyczna wielce krytyczka, pozostanie jedynie karnawałowym numerem...

Zachwycił wszystkich jednogłośnie jeden tylko wykonawca, Czeczeniec z pochodzenia, Sulumbek Idrisow, kreujący tytułowego Brazylijczyka. Prawdziwym Brazylijczykiem był natomiast szef muzyczny spektaklu Jose Maria Florencio Junior. Ale nie dał szans na to, by się nim olśnić.

Ale to już przeszłość, ubiegły rok. W tym już wkrótce w Wielkim "Salome" Straussa, a w Ateneum słynna nowojorska "Antygona" Janusza Głowackiego. Rzecz wielce rarytna, ale o tym potem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji