Artykuły

Łysa śpiewaczka w czerwonych butach

Ostatnia tego sezonu premiera Teatru "Wybrzeże" na sopockiej scenie Kameralnej zachwyciła precyzją wykonania, znakomitymi, teatralnymi pomysłami reżysera, rozbawiła łez sztywną na ogół i dość wymagającą premierową publiczność.

"Łysa śpiewaczka", sztandarowe dzieło surrealizmu, powstała na początku lat pięćdziesiątych. Eugene Ionesco określany chętnie jako twórca "antyteatru" zawarł w niej wszystko, co wiąże się z tym nurtem literackim: absurd, groteskę, a nawet pewną farsowość, wynikające z niepodporządkowania wyobraźni pisarza regułom logicznego myślenia. Jednym słowem, wszystko opiera się na skojarzeniach płynących z id, czyli podświadomości. Ta konotacja dramaturgii Ionesco, niegdyś szokującej, nowatorskiej i śmiałej po półwieczu intensywnej eksploatacji teatralnej, nieco zwietrzała. Jednak znakomite teksty są wciąż aktualne i interesujące, mają podwójne dna i całkiem nowe znaczenia. Są świetlnym materiałem dla bogatej wyobraźni reżysera. Grzegorz Chrapkiewicz na sopockiej scenie udowodnił, że wyobraźnię posiada, podobnie jak poczucie humoru - do tej realizacji koniecznie potrzebne w dużej ilości. Eugene Ionesco - rumuński Francuz, do którego przyznają się obie te nacje, miał niebywałą i nieposkromioną skłonność do ośmieszania. Ośmieszał mieszczańskie konwenanse, formy, także satyrę, szczególnie polityczną... Interesował go świat, który w krótkim czasie po wojnie poszedł, jego zdaniem, w całkiem złym kierunku.

"Łysa śpiewaczka" powstała, gdy Eugene Ionesco, jak na Francuza przystało z niechęcią - zaczął uczyć się angielskiego. Poraził go idiotyzm i absurd podręcznikowych dialogów, sztucznych i niepraktycznych. Dialogów, które niczego nie mówią i zamiast ludzi komunikować i porozumiewać powodują jeszcze większe zamieszanie i nieporozumienie. Tak go to zdenerwowało i rozśmieszyło, że zadebiutował jako dramatopisarz." Łysa śpiewaczka" pokazuje jak przy pomocy grzecznościowej rozmowy ludzie oddalają się od siebie i zamykają we własnych, niedostępnych światach, jak wpadają w pajęczyny konwenansu i nie mają już żadnego argumentu oprócz dziecięcego bełkotu.

Sopocka realizacja Grzegorza Chrapkiewicza jest brawurowa, intrygująca i zabawna. Bohaterami są dwie pary podręcznikowych bohaterów: państwo Smith i Martin. Smithowie siedzą w kapciach rozmamłani w domu i prowadzą idiotyczny dialog o niczym. Służąca Mary zapowiada przyjście państwa Martin elegancko-wizytowych. Zaczyna się teatr.

Tytułowa bohaterka okazuje się występować w trzech osobach. Jarosław Tyrański najpierw jest komentatorem, wygłaszającym didaskalia, potem Służącą Mary w czerwonych szpilkach i już jest śmiesznie, jak zawsze gdy mężczyzna przebiera się za kobietę. Potem objawia się także w migającej światłami krynolinie jako Łysa Śpiewaczka. Bardzo sprytnie jest tu wymyślona cała koncepcja scenograficzna. Zamiast typowego dla tej sztuki, skompromitowanego jako synonim kiczu - mieszczańskiego saloniku, Łucja i Bruno Sobczakowie wybrali pustą, neutralną przestrzeń z jedynym rekwizytem - tańczącą tango kanapą. Po pół wieku od napisania sztuki - biedermeierowski salonik jest dziś znowu w łaskach jako szlachetny antyk i wcale nie oznacza braku dobrego gustu.

Akcja, która rozgrywa się pomiędzy sześcioma osobami na scenie, nabiera coraz szybszego tempa. Do Smithów i Martinów przechodzi kolejny gość - kapitan straży pożarnej, Mirosław Krawczyk. Jego etiuda z kanapą jest zagrana z mistrzowską precyzją, brawurowo, ale ze smakiem. Tańcząc skomplikowane pas wymyślone przez znakomicie zapowiadającego się choreografa Bernarda Szyca, Mirosław Krawczyk wypowiada kwestie, które mogłyby śmiało służyć jako ćwiczenia dykcji. Zachwyciła Dorota Kolak jako Pani Martin przechodząca z nastroju w nastrój, wykwintna dama, salonowa (i nie tylko) lwica, wulgarna i subtelna na przemian. Grzegorz Gzyl, jej sceniczny małżonek ogarniany furią i namiętnością co rusz bawi publiczność do łez. Druga sceniczna para to Ewa Kasprzyk i Krzysztof Matuszewski. Ona - pani Smith głupia i rozchełstana, w szlafroku i papilotach wyraźnie irytuje pana Smitha, który niewiele interesuje się jej problemami i zdecydowanie woli czytać gazetę. Ta go zresztą, też irytuje.

Cały spektakl jest nasycony erotyzmem, pełen podtekstów wyciąganych jakby wprost przez Freuda z ludzkiej podświadomości. Erotyzm zdaje się być jedyną, bo autentyczną nicią porozumienia między pogubionymi bohaterami.

Spektakl jest zabawny groteską, poetyką absurdu, pomysłami scenicznymi, dobrym aktorstwem. I choć chwilami zdaje się, że wszystko odbywa się za głośno i nazbyt ekspresyjnie, a niektóre dialogi są wywrzaskiwane - premiera została bardzo gorąco przyjęta niemilknącymi brawami i owacją na stojąco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji