Artykuły

Bogowie deszczu

Czy można napisać sztukę dla jednego dowcipu, który jest zresztą mocno wątpliwy, a na pewno byłby do­brym sloganem dla Towarzystwa Krzewienia Kultu­ry Moralnej? Jeśli uwierzymy inscenizacji krakowskiej, która tekst "Rodziny pechowców" potraktowała bardzo swobodnie, do zmiany tytułu włącznie - sztukę taką napisał Je­rzy Krzysztoń. Dziewczyna mówi tam do chłopca, a wszystko dzieje się jak najbardziej współcześnie: nasz stosunek byłby kazirodztwem, jesteśmy przecież rodzeństwem - ty pechowiec, ja pechowiec... Na dowcip to za stare, na dramat tego za mało. Ale jeszcze raz polecam ha­sło wszystkim moralistom: może zdołają doprowadzić do tego, że mło­dzież obrzydnie sobie nawzajem. Czy można wystawiać sztukę tylko dlatego, że jest zła, że nic, ale to absolutnie nic już jej nie za­szkodzi, a więc teatr ma ogromne, nieograniczone pole dla własnych pomysłów i eksperymentów? Jak się zdaje, nic innego nie zdołało chy­ba skłonić Jerzego Grotowskiego do wyboru tej właśnie sztuki na warsztat reżyserski. Ponieważ czte­roosobowa obsada nie zapewniała dostatecznych efektów widowisko­wych - wzbogacono je montażem filmów eksperymentalnych i kro­nik filmowych. Ponieważ w dialogu brakowało zarówno poetyckiej nastrojowości jak socjologicznej moty­wacji - wzbogacono go tekstami Krzysztonia kolegów po piórze: od Szekspira do Drozdowskiego, i od Różewicza do Lovella. Reżyser (któ­ry był równocześnie autorem "sce­nariusza teatralnego") wykazał więc oczytanie i pomysłowość, znajomość techniki teatralnej, którą przed kilkudziesięciu laty nazywano "no­woczesną", a zarazem dużą swobodę kojarzenia odległych zjawisk, uczuć i sytuacji.

To wszystko zostało pokazane na scenie ładnie i z sensem. Ale nigdy jeszcze nie udało mi się zobaczyć wyraźniej, jak bardzo i teatr, i wszelka moda artystyczna - są se­zonowym przedsięwzięciem. Przed trzema laty, wtedy gdy "Po prostu" rozpoczynało dopiero swoją działal­ność, przedstawienie takie mogłoby być rewelacją. Publicystyczną, a na­wet po trosze artystyczną. Posze­rzałoby bowiem ówczesny, mocno zeschematyzowany warsztat reżyse­ra. I mówiłoby o młodzieży takie oto prawdy: że czerep ma wulgarny - mówi okropnym językiem i nigdy nie przeszła towarzyskiej kinder­sztuby; że duszę ma anielską - poetyczną, wypełnioną marzeniami o prawdziwej miłości, prawdziwej przyjaźni, o prawdziwym (- a więc jakim,? jakim? - kochany autorze, kochany reżyserze) życiu; że wreszcie zdaje sobie sprawę ze swej nie­zbyt wyraźnej sytuacji w świecie współczesnym, niezbyt budujących doświadczeń i niezbyt miłych nadziei.

Ale do dzisiaj to wszystko już po­wiedziano, a nawet więcej. U niektórych tęsknota za czymś nowym i oryginalnym w tym przedmiocie posunęła się tak daleko, że z ulgą przyjmą znowu chociażby kompro­mis z prawdą. Nie namawiam do te­go autorów! Ale obawiam się, że nie sięgają już samego dna praw­dy. Że młodzi marzą i tęsknią? Że marzenia te są nierealne w świecie współczesnym, któremu grożą wojny i zniszczenia? Że młodzi rozumieją swoją sytuację? Że ta świadomość odbiera im wolę życia i radość ży­cia? To wszystko prawda. O tym nie trzeba już przekonywać. Demon­strowanie tego wyszukanymi środ­kami technicznymi jest już tylko naiwnością. Taką samą jak powta­rzanie truizmów o sytuacji człowie­ka w świecie.

Natomiast o jej przyczynach ani o jej skutkach nie powiedziano nic konkretnego. Jeszcze jedno rozdar­cie szat, jeszcze jedno załamanie rąk. Jeszcze jedno rozpaczliwe wo­łanie o pomoc. Do diabła z tym! Czy słyszeliście, żeby dzisiaj ktoś wzywał głośno pomocy? Każdy sam sobie radzi. I zadowolony jest, je­śli uda mu się zrobić to dyskretnie i nie zwracając niczyjej uwagi. Spy­tajcie tych dwudziestolatków, o któ­rych mówi Grotowski. Są bardziej doświadczeni niż ich ojcowie. A jeśli zaczną użalać się katastroficznie, więcej w tym będzie pozerstwa niż rozumu.

To, co dopisał reżyser, nie było już odkryciem czy rewelacją. Nie szokowało też to, co napisał autor; te wszystkie obrzydliwości, przy po­mocy których porozumiewają się bohaterowie sztuki. Artyści zbun­towani przeciwko konwencjonalnej przyzwoitości mieszczańskiej i towa­rzyskiej od kilkudziesięciu lat posłu­gują się tzw. wyrazami. Było to do­bre, dopóki kogoś oburzało, dopóki było manifestacją niezależności. Ale dziś? Na przedstawieniu siedziała obok mnie pani w wieku lekko pobalzakowskim - i doprawdy wszy­stko, co na scenie mówiono i robio­no, znosiła tak, jakby ją ktoś delikatnie łaskotał w piętę. Współczesny realizm obyczajowy zdewaluował swoją wartość artystyczną. Nikogo już nie oburza, zaledwie podrażnia gruczoły. A więc co zostało ze sztuki? Ty­tuł przydany jej przez reżysera: "Bogowie deszczu". Umiejętności Grotowskiego: łączenia filmu ze sztuką, potęgowania nastroju w spo­sób jeszcze trochę prymitywny, ale trafny, pomysłowość, umiar i smak. Optymizm Lovella - fragment jego reportażu "Głupcy nie wierzą w poranek" kończy widowisko akcen­tem niczym nieumotywowanego rozsądnego marzycielstwa, jakie za­myka wszystkie sztuki Czechowa. (Mówi się tam zawsze: jutro bę­dzie lepiej, co do złudzenia przy­pomina wywieszki w prowin­cjonalnych sklepikach: "kredytu udzielamy od jutra".) Wreszcie zostają w tej sztuce ładne ko­stiumy zaprojektowane przez Jan­kowską i Tośtę, znakomity motyw muzyczny z filmu ,,La strada", wy­korzystany jakby trochę plagiatowo i bez zachowania praw autorskich, oraz - aktorzy, Roma Próchnicka opanowała sce­nę smutnym i leniwym wdziękiem dziewczyny, która wszystko już wie, a niczego nie doświadczyła. Można by dla niej napisać dobrą i typową współczesną sztukę. Albo scenariusz filmowy, którego bohaterka - nie wiem jak by skończyła, ale zaczęłaby od wagarów w kawiarni i oblania matury. Zofia Więcławówna urze­kała temperamentem i zwinnymi no­gami. Herdegen znakomicie udawał pijanego, a czasem mówił basem - przypuszczam, że dlatego aby urozmaicić bezbarwny tekst. Śliwiak ucharakteryzował się, na młodego krakowskiego poetę Ireneusza Iredyńskiego. Żeby jeszcze pisał za niego wiersze! Sądząc po próbkach pada­jących z sceny byłyby i nowoczesne i rymowane.

Nie chciałem tu polemizować z Grotowskim jako reżyserem, zrobił dużo ciekawych rzeczy. Tyle że nie­potrzebnie. Nie osłonił niedostatków, nie przydał głębi. Mimo że powoły­wał się na praktykę rosyjskiego tea­tru Meyerholda.

Konstruktywizm teatralny nigdy nie wyrastał z próżni intelektualnej czy psychologicznej. Był przede wszystkim nowatorski w stosunku do świata. Upraszczał jego proble­matykę, aby uczynić ją tym dobitniejszą. Powstał i trwał krótko. Dziś prawdy głoszone z jego pomo­cą nie mają żadnego sensu. Tym bardziej, że są już tak oczywiste, iż dobudowywane konstrukcje spra­wiają wrażenie nie uproszczenia, oczyszczenia, lecz komplikacji. Jakże pozornej! Jak nie celowej i nie oryginalnej, chociażby psychologicz­nie.

Dla młodego reżysera nie był to zresztą na pewno zły początek. Ale równie na pewno droga, jaką wska­zuje, jest bardzo krótka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji