Dwie kobiety i nienawiść
"Nic prostszego niż fabuła "Pokojówek" - pisał w "Dialogu" z 1959 r. Jan Błoński. - Dwie służące, Claire i Solange, kochają i nienawidzą równocześnie swą Panią. Anonimami zdradziły policji jej kochanka. Kiedy dowiadują się, że ten zostanie zwolniony, usiłują zabić Panią. Doznają niepowodzenia; w strachu chcą się wzajemnie pomordować. W końcu jedna popełnia samobójstwo. Druga zaś wiedząc, że zbrodnia zostanie jej przypisana, upaja się swą - fałszywą - chwałą morderczyni." Odtworzony w ten sposób schematyczny scenariusz odsłania zaledwie jeden z poziomów wielopiętrowej gry, ceremonii Pokojówek w teatrze Jeana Geneta.
Claire i Solange
To one odgrywają wobec siebie i na sobie przejmujący spektakl nienawiści. Są same. Same na scenie. Same ze swoimi uczuciami. Zawzięte, zapamiętałe w rytualnych czynnościach. Każdego dnia odgrywają to samo przedstawienie - Claire udaje w nim Panią, Solange wchodzi w rolę Claire. Służące, które pod nieobecność chlebodawczyni skradzionymi jej gestami, uprowadzonymi skrycie spojrzeniami, materią jej sukien, połyskliwością bucików wymierzają ciosy. Same siebie niszczą. W ich spektaklu Pani istnieje tylko jako funkcja nienawiści. Nigdy się nie pojawia, chociaż ciągle jest obecna, bo to one wytwarzają ją z siebie.
Takie są właśnie "Pokojówki" Geneta w scenicznej interpretacji Krzysztofa Nazara. Uderzają z wielką siłą. Joanna Kreft-Baka (Claire) i Dorota Kolak (Solange) splecione ze sobą, grające blisko siebie, wzajemnie się stymulują. Ich oczy - utkwione w pustce, zimne - nabierają blasku, kiedy łapią spojrzenie partnerki. Rejestrują każdy grymas, każdy ruch. Kreację w wielkim stylu stworzyła w tym przedstawieniu Dorota Kolak. Jej Solange ubrana w prostą, szarą sukienkę na guziki, z grubymi pończochami na nogach, z włosami zaczesanymi gładko i zebranymi w koczek jest surowa i zacięta. Jest zmęczona. Jest pełna żaru. Wstrząsająca. Owładnięta mocą skrywaną od lat pod szarością stroju i codziennych, tych samych, wypłowiałych, służalczych gestów. Kiedy trwa ceremonia, w której Solange przemienia się w Claire, staje się pokojówką nad pokojówki, wchodzi w rolę niewolnicy z takim zapamiętaniem, że kiedy w końcu wyrywa się z głębi niej krzyk bólu i nienawiści, kiedy odrzuca strój sługi i stoi z potarganymi włosami, półnaga, to jej krzyk i jej stanie są dramatyczne, do głębi poruszające. Wykraczają poza granice teatralnego gestu, przestają być tylko częściami składowymi ceremonii w świecie, w którym toczy się nieustanna gra pozorów. Przed tą Solange, przed Dorotą Kolak chylę czoła. Od dawna nie widziałam jej w tak świetnej formie.
Joanna Kreft-Baka jako Claire, która udaje Panią, odgrywa jaśniepańskie słowa, przyodziewa się w zakazane stroje, różowi policzki i paraduje w błyszczących pantofelkach jest w tym scenicznym duecie partnerką godną, aczkolwiek zdarzają się momenty, w których przyległość obu ról, siła im przynależna, a rozdzielona między dwie bohaterki, przechodzi zdecydowanie na Solange. Claire jest delikatna, czasem jakby nadwątlona. A zarazem jej nienawiść więcej ma w sobie wyrachowania i chłodu niż ekspresji. Claire rzadko podnosi głos, ale to przecież ona obmyśla intrygę budowaną na anonimowych donosach, to ona rozpuszcza śmiertelne pigułki w ziołowym naparze, ona w końcu sama opróżnia filiżankę z trującym napojem.
Claire i Solange - dwie kobiety, które odgrywanym przez siebie spektaklem mówią nie tyle o kondycji społecznej pokojówek, nie tyle nawet o relacji władczo-poddańczej, co o pułapce wolności, o nienawiści, która z ogromną siłą pcha człowieka ku samozniszczeniu.
Lustra
Na scenie ustawiono parawan. Właściwie lustrzana ściana, która wyznacza przestrzeń gry niezupełnie jest parawanem, ale jego kształt i funkcje przywodzi na myśl. Aktorki wychodzą zza ruchomych, otwieranych jak drzwi skrzydeł tej płaskiej, połyskliwej konstrukcji. Pod lustrzanymi powłokami kryją się szafy z sukniami Pani, z dziesiątkami jej pantofelków. W tym swoistym ściano-parawanie jest też miejsce na rzędy szuflad i schowków, w których trzyma się cieniutkie pończochy i biżuterię, puder i szminkę. Mieści się w nim cały znienawidzony przez Pokojówki świat przedmiotów. W tych lustrach, które trzeba ciągle przecierać, bezustannie polerować, mieszka pamięć eleganckich, pańskich gestów, uśmiechów i westchnień. W tych lustrach odbijają się także wszystkie ruchy Claire i Solange. One przyglądają się sobie, przeglądają się w sobie, ulegają zwielokrotnieniu w lustrzanym obrazie. W głębi sceny przez cały czas pali się intensywne czerwone światło. Wszystko to daje w rezultacie bardzo wyrazisty, mocny efekt oparty na spotkaniu krwistej czerwieni z chłodem i migotliwością srebra, na odbijaniu światła i kolejnych figur ludzkiego ciała. Scenografia Małgorzaty Szydłowskiej, oprócz tego, że jest niezwykle funkcjonalna, wynika również w prostej linii z myślenia Genetem. Rzeczywistość lustrzanego odbicia, zmiana kostiumów, to, co przed i co za parawanem - oszustwo, ułuda. Genet, jak pisze Sartre, został autorem dramatycznym, ponieważ kłamstwo sceny jest najbardziej oczywiste i najbardziej fascynujące. Jego zaś właśnie kłamstwo pociąga.
Lustrzany parawan jest więc najlepszą z możliwych i najbardziej czytelną genetowską figurą w teatrze. Sopocki spektakl wyreżyserowany przez Krzysztofa Nazara i Wojciecha Nowaka wykorzystuje ją na płaszczyźnie scenograficznej, zaś na poziomie interpretacji tekstu "Pokojówek" wkracza, w moim odczuciu, w rejony wyznaczane refleksją bardziej antropologiczną niż socjologiczną, czy jakąkolwiek inną. Ujawnia się tu pewna wizja człowieka, odsłonięta zostaje jego biologiczna determinacja. Zaplątanie tych dwóch kobiet w nici nienawiści, pomimo gry, udawania, złowrogich rytuałów i śmiertelnych ceremonii, a może właśnie dzięki temu wszystkiemu, daje obraz, spod którego prześwieca wyraźnie światło prawdy.