Artykuły

Ibsen z Polakami w tle

Jazda z samowarem do Tuły miewa czasem sens. W tym konkretnym wypadku rolę Tuły spełnia Oslo, samowarami zaś są przedstawienia sztuk Henryka Ibsena.

NORWEDZY WPADLI na pomysł znakomity. Zrealizowali go z rozmachem i już utrwalają w europejskim pejzażu teatralnym. "The 1992 Ibsen Stage Festival in Norway", który opanował sceny Oslo na dwa pierwsze tygodnie września, jest już trzecią edycją corocznego międzynarodowego festiwalu przedstawień Ibsena w macierzystym Teatrze Narodowym wielkiego dramaturga norweskiego. Po ty z obydwu punktów widzenia, Norwegom stwarza możliwość konfrontacji własnej scenicznej tradycji ibsenowskiej z najrozmaitszymi estetykami teatralnymi, w jakich grają ich dramaturga nieraz bardzo dalecy przybysze. Równocześnie Festiwal Ibsenowski czyni z Oslo istotny punkt na europejskiej mapie teatralnej. Znaczy więc wiele i dla Norwegii, i dla teatralnej Europy.

ORYGINALNOŚĆ I PRESTIŻ

W gąszczu międzynarodowych festiwali spotkania ibsenowskie, poprzez swą specjalistyczność właśnie, stają się szczególnie oryginalne i prestiżowe. Konfrontacja międzynarodowa rozmaitych współczesnych interpretacji teatralnych wyłącznie sztuk Ibsena nabiera charakteru swoistych zawodów artystycznych o sceniczne mistrzostwo, o najbardziej w "Tule" doskonały "samowar" a la Ibsen.

Od wiosny festiwalowa komisja rusza w podróż po tych teatrach kilku kontynentów, w których dany sezon przyniósł co znaczniejsze premiery Ibsena. Zaproszenie na scenę festiwalową oznacza przekroczenie poprzeczki - uznanie rangi spektaklu w międzynarodowej stawce. W tym roku w konfrontacji z przedstawieniami gospodarzy z Teatru Narodowego w Oslo udział wzięły rzeczywiście przednie zespoły: holenderski Nationale Tonell z Hagi ("Budowniczy Solness"), Teatr Miejski ze Sztokholmu ("Rosmersholm"), Theatre de la Fraternite z Burkina Faso w Afryce Zachodniej ("Peer Gynt"), Schauspielhaus z Dusseldorfu ("Peer Gynt"), Wild Iris Theatre z Londynu ("Dom Lalki"), Lansteatern z Orebro w Szwecji ("Hedda Gabler") i Teatr Wybrzeże z Gdańska z "Kobietą z morza". Całą tę rozmaitość Ibsena różnych maści - od skandynawskiej, poprzez anglosaską, niemiecką i słowiańską wersję, aż po kształt afrykański - prezentowano we wspólnej puli, bez werdyktu jury i nagród. Z tą tylko najważniejszą: głosowaniem publiczności nogami na spektakl najpopularniejszy oraz z falą codziennych recenzji, "wycen" i punktowań krytyków, no i wreszcie międzynarodową famą w kuluarach.

WSZYSTKO DLA "WYBRZEŻA"

Z krępującej i odrobinę dwuznacznej sytuacji wybawiła mnie teatralna publiczność Oslo oraz norwescy i zachodnioeuropejscy koledzy po piórze. Trudno wszak o wiarygodność kogoś, kto - jak ja - zjechał wraz z polskim teatrem i przecież nie bez napięcia oczekiwał na notowania rodaków i przyjaciół w festiwalowych szrankach. Niechaj więc tylko zrelacjonuję fakty. Po wstępnej selekcji komisji festiwalowej Teatrowi Wybrzeże, jako jedynemu, zaproponowano aż sześć przedstawień, kiedy inne zespoły zaproszono na dwa, cztery spektakle. W ostatniej chwili okazało się, że i to nie wystarcza. Zorganizowano dodatkowe popołudniówki i gdańszczanie grali aż dziewięć razy w sali sprzedanej do ostatniego miejsca. Z pozoru chłodna skandynawska publiczność po niemal każdym przedstawieniu żegnała Polaków długą stojącą owacją. Przez tydzień gazety pełne były słów Polska, Gdańsk, Teatr Wybrzeże, sukces, naj-naj-naj. Podkreślano reżyserską oryginalność Krzysztofa Babickiego w interpretacji "Kobiety z morza", jednej z najrzadziej granych sztuk Ibsena, inscenizacyjną kondensację, ...moralizowanie i "słowiańsko-czechowowskie" punkty emocjonalnego i intelektualnego odniesienia. W scenografii Anny Marii Rachel precyzyjnie odczytywano rozpięcie planu gry pomiędzy komponowanym realizmem a metaforą zamkniętej dusznej klatki, z której wyrwać się nie sposób. W związku z muzyką Andrzeja Głowińskiego tytuły recenzji określały spektakl jako wręcz "muzycznego Ibsena". Polscy aktorzy - bez przesady! - porwali publiczność i krytykę. Wielka gwiazda i nestorka norweskiej sceny narodowej - Wenche Foss - na stojąco oklaskiwała polskich kolegów, po czym z grającą bohaterkę tytułową Joanną Bogacką spotkała się wobec dziennikarzy na lunchu, który zaowocował wspólnym wywiadem prasowym "dwóch znakomitych artystek ibsenowskich". Listy rankingowe w gazetach podawały gdańską "Kobietę z morza" na pierwszym miejscu, jako - pisano - "kulminacyjny punkt artystyczny festiwalu". Teatr Wybrzeże - czytaliśmy nie bez satysfakcji - "szeroko otworzył sobie drzwi do przyszłych edycji Festiwalu Ibsenowskiego". Samowar kupiono w Tule bez targów...

Kontekst tym bardziej satysfakcjonujący, że przez dwa tygodnie całe Oslo wręcz kipiało Ibsenem. Nie uchodzi mi wobec polskiego sukcesu grymasić na konkurencję. Tym bardziej że artystyczny poziom niektórych przedstawień był rzeczywiście nie byle jaki. Niemniej wobec chłodnej precyzji Niemców, sarkastycznej ironii Anglików, statyczności dialogowania Holendrów, jak też przy ogromnym znawstwie przedmiotu u gospodarzy, którym jednak trudno wobec narodowego autora oderwać się od uświęconych tradycją kanonów inscenizacyjnych - w kontekście tego wszystkiego emocjonalna ekspresja wewnętrzna i, przy całej aktorskiej i reżyserskiej precyzji, słowiańska gorącość polskiej "Kobiety zmorzą" musiała robić takie właśnie wrażenie, jakie zrobiła. Norwegowie wiedzą, co czynią: zapraszając cudzoziemców, których nie obciąża narodowa tradycja, swój kanon inscenizacji ibsenowskiej zasilają świeżą krwią.

Oslo kipiało Ibsenem nie tylko na scenie i widowni Teatru Narodowego. Lecz był to, oczywiście, punkt centralny: pomnik narodowej sceny z pomnikiem Henryka Ibsena na placu przed frontonem i jego nazwiskiem wyrytym ponad głównym wejściem. A obok w dniach festiwalu flagi norweska i krajów, z których teatry przybyły grać dziś wieczór. Przez tydzień biało-czerwona...

ŚLADY STAREGO MISTRZA

Ten festiwal to dla Norwegów rodzaj narodowego święta. Ibsen jest w Oslo obecny dosłownie wszędzie. Nade wszystko w powszechnej świadomości mieszkańców miasta, w którym żył, tworzył i zmarł jeden z ich najsłynniejszych rodaków - jeden z największych dramaturgów w dziejach kultury europejskiej. Tędy - pokazują mi - obok Pałacu Królewskiego i Teatru Narodowego chodził na codzienną kawę do Grand Hotelu. Mieszkam tam i kiedy schodzę na śniadanie do Grand Cafe, poluję na miejsce pod oknem przy stoliku, nad którym fresk przedstawia Ibsena przy... tym samym stoliku, patrzącego przez to samo okno. Tutaj przedstawił mu się był Edward Munch. Wielbił starego pisarza, w Weimarze robił scenografie do jego sztuk, które reżyserował Max Reinhardt i w których grał Alexander Moissi. Oglądam te projekty scenograficzne w Muzeum Muncha na specjalnie podczas festiwalu zorganizowanej wystawie Ibsen i Munch. Rysunki techniczne, zdjęcia, ale i szkice z prób, sugerujące reżyserowi klimat sceny. I nade wszystko liczne impresje z lektury sztuk Ibsena, metaforyczne, z autoportretami malarza w rolach tragicznych bohaterów "Upiorów", "Gdy wstaniemy z martwych", "Peer Gynta": rysunki porażające w wyrazie i niemym krzyku krańcowej rozpaczy. Fascynacja Ibsenem oraz głębia plastycznej interpretacji jego metafor i metafizyki dowodzą nie tylko wielkości najsłynniejszego z norweskich malarzy, ale i duchowych, kulturowych związków obydwu twórców znad Oslofiord.

Któregoś wieczoru z gratulacjami dla polskich aktorów trafił za kulisy niepozorny starszy pan w okularach. - Jestem prawnukiem Henryka Ibsena - przedstawia się zdumionym - pragnę podziękować w imieniu rodziny. W sobotni ranek piję kawę u pana... Ibsena. Emerytowany ambasador Norwegii, Tancred Ibsen, jest równocześnie wnukiem... Bjornsona, wnukiem syna i zięcia dwóch wielkich pisarzy, który był premierem Norwegii, synem znakomitej aktorki ibsenowskiej. Ze ścian patrzą słynni przodkowie gospodarza, siedzimy na ich meblach, chodzimy po ich dywanach. - Czy mogę zapalić? - pytam. - Ależ, proszę bardzo, moja córka kopci jak smok. Prapra wnuczka Henryka pracuje w teatrze. Kiedy dzwoni telefon, a ona przedstawia się: - Mówi Ibsen, często bywa, że stropiony "wygłupem" rozmówca odkłada słuchawkę. A to żaden wygłup - to "po prostu" piąte pokolenie Ibsenów, niezmiennie w kręgu teatru.

Znakomity aktor, Arie Egem, w ciągu pięćdziesięciu lat pracy w Teatrze Narodowym grał siedemnaście ról w sztukach Ibsena: od Oswalda w "Upiorach" po starego Borkmana. Całe życie... Teraz zdołał odzyskać mieszkanie, w którym Ibsen spędził ostatnich kilkanaście lat życia. W salonie pisarza organizuje kameralne, na poły grane, na poły czytane spektakle. Oglądam wieczór "Hedda Gabler i jej mężczyźni". Z podziwem dla mistrzostwa śledzę sztukę dialogowania, budowania rytmów i napięć przez czwórkę artystów, którzy znają tajniki ibsenowskiego dialogu jak tabliczkę mnożenia. Tak wygląda tradycja, kiedy jest tradycją żywą.

Sam Egem oprowadza mnie po mieszkaniu pisarza. Tutaj pracował, tu sypiał i zmarł, tam ukrywał się przed gośćmi żony. Był piekielnie nieśmiały i małomówny. Arie Egem wie o tym z bezpośrednich przekazów. Jego nieżyjący już starszy kolega z Teatru Narodowego grywał Ibsena przed... Henrykiem Ibsenem. Zaproszono autora - opowiadał - na próbę "Upiorów", po czym poproszono na scenę, by podzielił się wrażeniami, dał może jakąś uwagę. Stropiony starszy pan długo łypał bezradnie przez okulary, wreszcie wskazał na ścianę dekoracji i wykrztusił: "Ten obrazek wisi krzywo".

W scenografii Anny Marii Rachel do "Kobiety z morza" nie ma żadnego obrazka. Gdyby Henryk Ibsen wszedł w tę dekorację, musiałby powiedzieć aktorom coś konkretniejszego. Albo przynajmniej stanąć do wspólnej fotografii, która kończy ten spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji